El Shaddai: Ascension of the Metatron wygląda i brzmi wprost oszałamiająco. Jej muzyka i oprawa to może top 5 gier, w jakie grałem w całym moim życiu.
Może trochę wyprzedzam, ale jasna cholera, jak to wygląda. To nawet nie jest gra z 2021 roku – pierwotnie zadebiutowała w 2011 jeszcze na PS3 i Xbox 360. Dopiero teraz trafiła na Steam!
El Shaddai jest po prostu zniewalające
Niejedna duża czy mniejsza gra chciałaby wyglądać równie dobrze i pomysłowo. Mieszają się tutaj style: w jednym etapie fajerwerki układają się w psychodeliczne mandale na niebie, w innym otrzymujesz hołd dla japońskiej sztuki sumi-e. Na ekranach ładowania biegasz na tle wystawnych kościelnych witraży, innym razem w gustownej monochromii. El Shaddai mistrzowsko operuje czernią i bielą, często tylko za ich pomocą malując niesamowite areny i charakterystyczne kształty bohaterów. Ba, nawet estetyka menu rodem z PS2 nadaje tej grze dziwnego klimatu, jakby zrobili ją kosmici. Nie jest wcale tak łatwo oddać tę grę na statycznych zdjęciach; to trzeba zobaczyć w ruchu.
Muzyka również przechodzi przez całe spektrum stylów – ze zdziwieniem odkryłem że nie stoi za nią Keiichi Okabe, kompozytor serii Nier, bo to do jego twórczości jest El Shaddai najbliżej. Miękkie damskie głosy nadają nadludzkiej atmosferze różnorodnym aranżacjom. W walce od epickich chorałów i skrzypiec przechodzisz w funkowe bity których nie powstydziłaby się seria Shin Megami Tensei; podczas eksplorowania etapów z kolei towarzyszą Ci lekka elektronika czy psychodelia na sitarze.
Zbawiciel w dżinsach, diabeł z call center
Wszystko to razem składa się w naprawdę kwaśną i bardzo dziwną mieszankę – w sam raz na starotestamentową apokalipsę. El Shaddai jest bowiem oparte na apokryficznym, starożytnym tekście religijnym: Księdze Enocha (czy Henocha, który miał być pradziadkiem Noego od arki). Wcielasz się właśnie w Enocha, młodego skrybę, który otrzymuje misję oczyszczenia (czyt. pokonania) siedmiu upadłych aniołów. Wspiera go w tej misji niejaki Lucifel – tak, sam diabeł, tutaj mówiący głosem Jasona Isaacsa z Star Trek: Discovery.
Ale daleko tutaj do „czystej” adaptacji tekstu religijnego: tu się dzieją kwasy po japońsku. Nefilimowie, owoce grzechu aniołów i ludzi, są tutaj pociesznymi plastusiami. Upadłe anioły mają trójkątne głowy z jednym okiem, pod którymi skrywają piękne mordki animowanych chłopców. Enoch biega w dżinsach na które nakłada niebiański pancerz. A diaboliczność Lucyfera polega na czymś nieco innym – gość non-stop siedzi na telefonie z samym Bogiem i co jakiś czas łamie czwartą ścianę, rozmawiając bezpośrednio z Tobą. Święte teksty same w sobie odznaczają się ogromnym poziomem psychodelii i ta gra tylko wpasowuje się w źródła.
El Shaddai nie jest tylko piękne. Jest grą zwyczajnie inspirującą. Dlatego jest to strasznie przykre, że nie inspiruje akurat do grania w nią.
To powinna była być czysta platformówka
El Shaddai jest trójwymiarową grą akcji. Czas spędzasz na dwóch sprawach: skakaniu po platformach i walce. Skakanie jest w zupełności okej i rozgrywa się na ślicznych mapach. Walki jest zdecydowanie więcej i to do niej mam największe pretensje. Mechanicznie nie jest to skomplikowana sprawa: jest atak, jest skok, czasem unik. Jak przytrzymasz atak – bijesz mocniej i masz szansę kontratakować cios wroga. Komplikacji większych nie ma, z wyłączeniem imersyjności interfejsu. El Shaddai stawia na diegetyczne wskaźniki (tj. takie, które pochodzą wyłącznie ze świata gry): zamiast pasków zdrowia, pancerz Twój i Twoich wrogów rozbija się pod naporem ciosów. Pikanterii dodaje tutaj fakt, że Twoje bronie się zużywają w miarę „oczyszczania” przeciwników. Dlatego trzeba ją naładować odbiegając od walki, albo po prostu odpowiednio zlać wroga i ukraść mu jego.
Na papierze brzmi to nieźle, w praktyce wszystkie te elementy składają się na totalną nudę.
Po pierwsze, dostępnych broni jest trzy. Oponentów też są tylko trzy rodzaje. W efekcie po ok. dwóch godzinkach z El Shaddai poznasz wszystko, co ta gra może Ci zaoferować na froncie mechanicznym. Nie ma nowych ataków, zdolności, ulepszeń – co masz, tym grasz. Twoja pierwsza walka będzie wyglądać tak samo jak ostatnia: będzie ten sam rytm, te same momenty, finisze. Każde Twoje starcie wygląda tak samo.
Zabawa przerywana
Po drugie, brak typowego interfejsu walki sprawia, że mimo prostoty obsługi pojedynki są pozbawione ciężaru. Trudno ocenić jak dobrze lejesz swojego wroga, ani nawet jak długo trzeba go bić, żeby skruszyć część jego pancerza; vice versa, nie masz nigdy pewności Ile na klatę przyjmiesz Ty, zanim pęknie Ci napierśnik. Przytrzymanie przycisku ataku i odpowiedni „timing” ciosów pozwalają Ci atakować nieco inaczej, ale jest to mało precyzyjne i niełatwo jest wyczuć, jak masz coś zrobić. Robi to wrażenie, że każde starcie się przedłuża, a Ty walisz po prostu piłeczką o ścianę. Ba, czasami trudno jest nawet dobrze wycelować atakiem, bo gra stara się robić to za Ciebie sama i niespecjalnie to wychodzi.
Po trzecie, tego wszystkiego jest tak dużo. Po 3 godzinie spędzonej z El Shaddai drżałem ilekroć widziałem, że następna platforma jest dużym okręgiem – to bez fałszu oznacza, że zaraz będziesz lać trzech tych samych typów w ten sam sposób. Jest to o tyle dołujące, że walki z bossami są w większości bardzo udane: wartkie, dynamiczne, z klarownym rytmem. Ale zanim się do nich dotoczysz, to zwykle będziesz po prostu zmęczony jak po dniówce.
Co ciekawe, problemem starć w El Shaddai nie jest mechaniczna czy techniczna nieudolność, bo to pod tym względem kompetentnie sklejona i czasem nawet ekscytująca gra. Nie chodzi nawet o to, że jest trudna – gra daje Ci nawet 5, 6 szans na powrót do gry, zanim nie wyśle Cię do checkpointa. To po prostu jest męczące. A mówię to jako człowiek którego ulubionymi grami są często produkcje męczące; jako facet który wielokrotnie na tych łamach zachęcał do zaciskania zębów, bo często warto się przemęczyć. Ale El Shaddai mnie po prostu złamało tą nudą.
El Shaddai zmęczyło nawet fana Yoko Taro
W pewnym momencie to moje marudzenie przerwał sam Lucifel następującą kwestią:
Potraktowałem to bardzo motywacyjnie. Zacisnąłem zęby, wróciłem do gry i do nudnej walki. El Shaddai nagrodziło mnie fenomenalną miejscami reżyserią, przywodzącą na myśl gry Yoko Taro; wsadziło mnie na motor w fajnych sekwencjach rozbijających normalną rozgrywkę… a potem wsadziło mnie w cztery walki według tego samego schematu. Biję leszcza atakującego z dystansu, pomiędzy unikaniem wielkiego kretyna który zna tylko trudny do przerwania atak szarżą. Zabijam dystansowca – pojawia się kolejny wielki kretyn. I tak w koło Macieju.
Lucifel ma rację: jak jesteś dobry, to skończysz tę grę w 6-7 godzin. Ale mam ochotę mu powiedzieć, że jakby ta gra była dobra, to bym chciał grać w nią więcej niż 6-7 godzin. Psychodeliczni kowboje gotowi na przemierzanie religijnych rubieży El Shaddai zachęcam do odpalenia gry na poziomie łatwym żeby zminimalizować frustracje. Jak walka Was ujmie, to zawsze możecie do niej wrócić na trudnym.
Entuzjastom sztuki polecam dopisać jedno „oczko”
Warto jeszcze wspomnieć, że na niekorzyść El Shaddai przemawia port pecetowy. Zwiastuje to fakt, że przed uruchomieniem trzeba pobrać starszą wersję DirectX. Stąd gra nie jest wolna od technicznych porażek: anti-aliasing został wyłączony, bo czynił grę nieczytelną. Bez synchronizacji pionowej nawet nie myśl o graniu, bo smużenia jest pełno. Minimalizujesz grę na własne ryzyko. Najważniejsze: nie zagrasz na klawiaturze czy myszce. Obecnie gra wspiera tylko pady – ma się to wszystko poprawić w nadchodzącym patchu.
El Shaddai to piękna i naprawdę inspirująca gra, ale nie zmienia to faktu, że niedobrze mi się w nią grało. Naciągnąłem każdy mięsień, żeby tylko dać tej grze o oczko więcej, ale nie jestem w stanie; mimo zapierających dech w piersi widoków, nie umiem powiedzieć czy było warto do niej zasiąść. Chętnych zachęcam do sprawdzenia bliżej końca roku, już po patchu.