Uwaga: tekst zawiera spoilery filmu Blade Runner z 1982 roku
Filmy science-fiction nieprzerwanie inspirują twórców gier, a podgatunek future noir zajmuje w tej artystycznej sztafecie istotne miejsce. Nie mówię tylko o serii Deus Ex, ale i rozbudzającym nadzieje Cyberpunk 2077 naszego rodzimego studia CD Projekt RED. Wiadomo, kto był protoplastą tego rodzaju mrocznych fantazji o niedalekiej przyszłości – Blade Runner. Problem w tym, że Blade Runnera nikt nie widział. Blade Runnera 2049? Nie, tego pierwszego, oryginalnego, z 1982 roku. Jesteś zdziwiony? Przecież to klasyczne future noir znają chyba wszyscy i to w kilku różnych wersjach. Tak mogłoby się wydawać, ale odkąd ten film okrzyknięto arcydziełem, patrzy się na niego przez palce. Każda kinowa nowość jest zaraz po premierze bombardowana zarzutami o brak logiki, luki w scenariuszu i głupawe rozwiązania, ale przez etykietę z napisem „legenda science-fiction” trudniej dostrzec wady. Czas więc zerwać zasłonę z Blade Runnera i w przededniu narodzin jego następcy, wytknąć majstersztykowi scenariuszowe potknięcia.
Cherchez frajera
Deckard to jest gość! Spluwa w jednej ręce, szklaneczka whisky w drugiej, do tego prochowiec i cyniczny uśmiech pod nosem. Marlowe przyszłości, w rzeczy samej. Tylko, że Chandlerowski bohater miał jednak więcej rozumu od postaci granej przez Forda.
Powinno być odwrotnie, bo przecież prywatny detektyw międzywojnia nie może się równać z elitarnym gliniarzem przyszłości od likwidowania „nadludzi”. Powinno… Na tym słowie niejeden się przejechał. Między innymi Ridley Scott. Pamiętasz na pewno pierwsze sceny z udziałem Deckarda. Policjanci ściągają tego fachmana spod knajpy z chińszczyzną, żeby przedstawić mu szczegóły śledztwa.
W tej sekwencji widz musi zapoznać się z samym zjawiskiem replikantów. Problem polega na tym, że pretekstem do objaśniania zasad rządzących uniwersum Blade Runnera jest odprawa Deckarda. Co za tym idzie, weteranowi walki z androidami tłumaczy się jak chłopu na roli, o co chodzi ze sztucznymi ludźmi. W związku z tym pojawia się pytanie, czy to faktycznie specjalista, który zjadł zęby na podobnych zleceniach, czy raczej frajer z ulicy, któremu trzeba wszystko wyłuszczać od A do Z. A jeśli to drugie, to dlaczego za wszelką cenę werbowano do tej fuchy akurat takiego żółtodzioba?
Im dalej w Los Angeles roku 2019, tym gorzej. Deckard nie tylko w teorii niedomaga, ale i w praktyce popełnia elementarne błędy. Kiedy rusza na spotkanie z replikantką pracującą w budzie ze striptizem, zamiast palnąć tancerce w łeb przy pierwszej lepszej okazji, a następnie zasłonić się odznaką, nieporadny Blade Runner odgrywa szopkę z wydumanym artykułem do gazety. Zanim zdąży przejść do rzeczy, dziewczyna orientuje się w sytuacji, nokautuje go i daje dyla.
Zresztą, nie ona jedna bierze Deckarda z zaskoczenia. Przypomnij sobie, że ta sztuka udaje się każdemu z tropionych przez niego androidów. Drab o swojsko brzmiącym nazwisku Kowalski dopada Indianę Jonesa przyszłości w zaułku z kubłami na śmieci, a seksowna Pris z makijażem na „mechaniczną pomarańczę” myli gliniarza udając manekina. Grany przez Forda cyngiel uparcie nie uczy się na swoich błędach i daje się podejść za każdym razem…
Oprócz tego jest jeszcze kwestia, na którą z litości należałoby spuścić zasłonę milczenia. Mianowicie romans z „syntetyczną” Rachel. W porządku, przemiana charakterologiczna jest zrozumiała, ale skoro Deckard zaczyna dostrzegać ludzką stronę replikantów, to czemu dalej tropi Roya i jego bandę? Bo dziewczyna zeszła z taśmy produkcyjnej nieco później i jest ulepszonym modelem? Tylko dlatego? Oj, bardzo wybiórcza ta tolerancja!
Niech będzie, kontynuuje śledztwo; miłość i poczucie obowiązku nie zawsze idą ze sobą w parze, a i Rachel zachowuje się dużo bardziej przyzwoicie, niżli kompani Roya. Deckard jednak w dalszym ciągu wywiązuje się ze swoich obowiązków w ten sam partacki sposób, co wcześniej. Przed finałową potyczką z dwójką diablo niebezpiecznych replikantów, Deckard postanawia samotnie wkroczyć do akcji. Nie wzywa wsparcia, nie zapewnia sobie obstawy, ale bierze tę konfrontację na klatę, mimo że wyraźnie nie ma do tego predyspozycji.
Skończyłby przecież jako mokra plama na bruku, gdyby Royowi w ostatniej chwili nie wyczerpał się „limit życia”. Co zabawniejsze, po całej tej drace na dachu kamienicy ląduje latająca fura tajemniczego kapelusznika z komisariatu. Czyli rezerwy były w okolicy! Same wprawdzie nie pokwapiły się z pomocą, ale też Deckard się o nią nie upomniał. Nic, tylko pogratulować wszystkim zaangażowanym profesjonalizmu.
Na obronę Scotta znajduje się jeden tylko argument. Jeżeli tytułowy łowca androidów faktycznie jest replikantem, jak głoszą teorie fanów, to nic dziwnego, że nikomu nie spieszyło się z odsieczą. W końcu lepiej, żeby zginął kolejny robot, aniżeli ludzie z krwi i kości. Ten okrutny rachunek to ostatnia linia obrony finałowej sekwencji Blade Runnera.
Szachista i dziewczyna
Replikanci zatrudniani w pozaziemskich koloniach buntowali się i mordowali swoich nadzorców. Te maszyny tak mają! Dlatego też zabroniono im wstępu na Ziemię i powołano oddziały Blade Runnerów, którzy mieli przybyszy „odsyłać na emeryturę”.
Wniosek nasuwa się sam. Ziemia jest strefą wolną od „syntetyków”. Czy aby na pewno? Oczywiście, że nie! Korporacja Tyrell, która produkuje kolejne modele androidów, trzyma na naszej niebieskiej planecie co najmniej kilka z nich. Między innymi wspomnianą Rachel. Jasne, mówi się, że to poprawione wersje replikantów, ale z drugiej strony też takie, którym eksperymentalnie zaszczepia się wspomnienia, a to siłą rzeczy musi zwiększać nieprzewidywalność zachowań.
Powiesz, że to tylko hipoteza. Być może wynaleziono jakiś magiczny chip, który gwarantuje stuprocentowe posłuszeństwo. Wiadomo jednak, że tak nie jest. Bo co robi Rachel, kiedy tylko zostaje zasiane w niej ziarno zwątpienia we własne człowieczeństwo? Buntuje się! Innymi słowy, rusza w ślady swoich starszych braci. Nie jest być może tak agresywna, jak oni, ale schemat pozostaje taki sam.
Umówmy się też, że ochrona korporacji Tyrell do najszczelniejszych nie należy. Niejaki Sebastian, którego replikanci owijają sobie wokół palca, dostaje się w środku nocy do biura szefa wszystkich szefów tylko i wyłącznie pod pretekstem dokończenia partii szachów. Można było uniknąć tej tragicznej w skutkach wizyty montując kamerę w windzie prowadzącej do apartamentu. Czemu nie zainstalowano monitoringu? Widocznie uznano, że stary dobry domofon w zupełności wystarczy. Jak się okazało – niesłusznie.
Lepszy gołąb w garści…
Motywacja i proces myślowy replikanta to jeszcze jedna kwestia, nad którą możesz się dłużej zastanowić. Zwłaszcza, że Ridley Scott chyba tego nie zrobił. Wiadomo, że test pozwalający rozpoznać androida ma na celu wzbudzenie w osobie badanej emocji – a to za pomocą przewróconego na grzbiet żółwia, a to znowuż dzięki przywołaniu postaci matki. Czy znaczy to więc, że replikanci nie posiadają emocji?
Tego założenia nie da się obronić. Przecież działania Roya i jego ekipy są umotywowane w zasadzie tylko i wyłącznie życiem uczuciowym. Chłodnej kalkulacji w stylu C3PO u nich nie znajdziesz. Każdym z nich targa gniew, wszyscy pragną za wszelką cenę wydłużyć swój krótki żywot, jeden pasjonuje się fotografią, a drugi tuż przed śmiercią robi się sentymentalny jak Rick z Casablanci.
Można więc sądzić, że androidy jednak posiadają jakieś emocje. I to nie najsłabsze. Dlaczego więc próbuje się wmówić widzowi, że Rachel jest szczególnym egzemplarzem eksperymentalnie obdarzonym uczuciami? Tłumaczy się to dosyć pokrętnie wszczepianiem wspomnień, ale to tylko zaciemnia całą sprawę, zamiast ją rozjaśniać.
Finałowy pojedynek między Deckardem a Royem to prawdziwy festiwal wyzutej z logiki impulsywności. Ostatni z szajki replikantów działa wbrew zdrowemu rozsądkowi, wyjąc do księżyca, biegając bez ładu i składu, okaleczając się w obawie przed nadchodzącą kostuchą i bredząc jakieś pseudofilozoficzne teksty… Różnie można to tłumaczyć, ale jedno jest pewne – emocji w tym wszystkim nie brakuje.
Natomiast nie sposób znaleźć jakiegokolwiek wytłumaczenia dla dosyć komicznego gestu Roya, jakim jest chwycenie w garść gołębia. Zasuwa z tym ptakiem, niczym marynarz z mewą (z przyzwoitości nie będę przytaczał w szczegółach „zoopornograficznego” mitu o wilkach morskich), ale… po co? Wiesz dobrze, po co! Żeby w chwili śmierci wypuścić go z dłoni i pozwolić kamerzyście sfilmować ujęcie tak symboliczne, że aż do bólu pretensjonalne.
Spartaczone arcydzieło
Blade Runner genialnym filmem jest. Koniec, kropka. Trudno z tym dyskutować. Ale warto też pamiętać, że w żadnym razie nie jest to dzieło doskonałe. Zwłaszcza, kiedy przyjrzeć się bliżej scenariuszowym zawirowaniom, których nie brakuje. Ten paradoks jest tym zabawniejszy, że w ostatnich dniach Ridley Scott zbiera recenzencki łomot za brak logiki w Obcym: Przymierze. Pojawia się więc pytanie, czemu Blade Runner nie spotyka się z podobnym potępieniem?
Czy chodzi o to, że na klasykę patrzy się przez nostalgiczny pryzmat i nie poddaje w wątpliwość jej warstwy fabularnej? Z pewnością to nie jest bez znaczenia, ale z drugiej strony przykład Skyfall z kinowej serii przygód agenta 007 pokazuje, że nawet nowy film może się spotkać z ciepłym przyjęciem, mimo mocno naciąganego scenariusza.
Widocznie to nie spójność opowieści czy też realizm przesądza o sukcesie danego tytułu. Blade Runner jest Dziełem przez duże „D”, bo poza samą historią Deckarda i royowych replikantów oferuje widzowi coś jeszcze. Coś, czego w Obcym: Przymierze najwyraźniej zabrakło, a czym, miejmy nadzieję, będzie mógł się pochwalić Blade Runner 2049. Czym jest to tajemnicze „coś”? – spytasz. No właśnie… Dobre pytanie!