Na początek trochę się wytłumaczę. Zwlekałem z recenzją Knockout City nie dlatego, że mam jakoś specjalne wątpliwości co do jakości gry. Nie, na wstępie powiem, że uważam ją za bardzo udaną. Nie, recenzja opóźniła się z powodu który stresuje mnie przy niemal każdej produkcji multiplayerowej: że po prostu padnie przed czasem.
Na spokojnie – Knockout City nie jest opustoszałe
Rynek produkcji online chyba nigdy nie był tak przesycony, jak w tej chwili. Tych gier jest po prostu już bardzo dużo: wręcz zbyt dużo, bo każdy walczy o kawałek tortu, a ciasta starcza dla może tuzina gości i to w porywach. Nawet najlepsze tytuły giną w tym tajfunie, bo nie można w nieskończoność utrzymywać serwerów czy wspierać produkcji, która zaraz zemrze.
Może najbardziej spaliłem się na rekomendowaniu gier sieciowych przy Absolver – fantastycznej, unikatowej bijatyce która zrobiła na rynku tyle samo wiatru, co intensywne chuchanie. Ostatni raz ekscytowałem się na multiplayer, gdy Blizzard zapowiedział Overwatch. Nie chodziło nawet o to, że Overwatch zapowiadał się jakoś turboniesamowicie. Po prostu marka Blizzard gwarantowała mi, że ta gra nie umrze śmiercią naturalną po dwóch miesiącach od premiery. Pytanie „czy będzie z kim grać?” jest kluczowym przy wybieraniu gier sieciowych, zwłaszcza, gdy nie ma kampanii dla jednego gracza i zwykle odpowiedź brzmi „haha, nie”.
Melduję, że w dwa miesiące po premierze Knockout City nie zdradza objawów nadchodzącej śmierci. W czerwcu osiągnęła 5 milionów graczy i chociaż teraz ta liczba pewnie spadła, to nie napotkałem żadnych problemów ze znalezieniem gier. Na spokojnie, wczoraj wieczorem, odpaliłem 5 meczów z rzędu i na każdy z nich czekałem średnio trzy sekundy. Pomaga udany crossplay oraz darmowy okres próbny do 25 poziomu. Jedynym problemem jest nieco wolny proces „dorzucania” brakujących graczy do trwających meczów. Niestety, często jak ktoś wypadnie z gry, to już dogrywać będziesz we dwójkę – a to jest znacząca przewaga dla drużyny przeciwnej.
Knockout City wygląda jak filmy Illumination czy Fortnite – idealnie po środku
Knockout City nie zrobiła na mnie najlepszej impresji z racji swojej estetyki. Kojarzy mi się ona mocno z Fortnite – nie jestem jakimś antyfanem battle royale’a od Epic, ale ta estetyka jest wybitnie bezkształtna. Knockout City dorzuca tutaj jeszcze minimalny retrofuturyzm, w którym inspirowane filmem Grease i latami 50. stylizacje i kostiumy łączą się z poduszkowcami i technologią przyszłości. Jak Fortnite, jest to trochę właśnie bezkształtne, a miejscami nawet „bezjajowe”. Nie można jej jednak odmówić przejrzystości. Nawet w morzu eksplozji i efektów dobrze wiedziałem co, gdzie i z kim robię.
Jest i kompletnie nieszkodliwy, electro swingowy soundtrack oraz DJ, który komentuje co jakiś czas mecze i wprowadza trochę historii tytułowego miasta. Niech najlepszym podsumowaniem tego DJ-a będzie to, że musiałem sprawdzić, jak się nazywa: otóż jest bezimienny. W skrócie: nie mierzi, ale też nie będziesz o nim pamiętać. Z dwojga złego to i lepiej, bo chodzi tu o gameplay i przynajmniej nic nie odwróci Twojej uwagi.
„Czy ktoś, bardzo proszę, może złapać tę cholerną piłkę?”
Miasto Nokautów bazuje na deathmatchu starszym niż nawet ten wynaleziony przez Johna Romero: gry w dwa ognie. W typowym meczu dwie drużyny po trzy osoby zbierają piłki i obrzucają się nimi – oberwiesz dwa razy i jesteś zbity. Kto pierwszy dobije do 10, wygrywa rundę; gra się do dwóch wygranych. Z tym, że zamiast po boisku, biegasz po arenach rodem z Quake’a. Celowania tutaj w zasadzie nie ma: można, ale piłka sama się nakierowuje na najbliższych przeciwników, Ty tylko trzymasz R2. Łapiesz skierowane w Ciebie piłki wciskając L2 w odpowiednim momencie i to jest mechanika chyba nawet bardziej kluczowa niż rzucanie.
KO City jest proste, cóż, jak dwa ognie i słusznie nie dobudowano tutaj jakichś kokosów. Można rzucić lobem, podkręcić, podać, zamarkować rzut, zrobić unik. Bodaj najciekawszym jest możliwość zwinięcia się samemu w kulkę – gracze mogą sobą wzajemnie rzucać. Taki cios liczy się wtedy jak za dwa, ale przeciwnika można złapać i komuś nim oddać albo po prostu wyrzucić go za mapę. Twórcy wolą rozszerzać formułę nowymi mapami czy piłkami specjalnymi, które też nie należą do game breakerów. I bardzo dobrze. Knockout City jest dzięki temu banalnie proste do opanowania i w parę meczów opanujesz podstawy. Stopniowo zacznie do Ciebie docierać, jak te systemy ze sobą współpracują.
Przykładowo, podawać można nie tylko do gracza bez piłki. Piłki można między sobą odbijać, co ładuje ich moc. Szybko więc nauczysz się, że bieganie solo nie zawsze jest dobrym pomysłem; lepiej się zgrupować, jak tocząca się kula śmierci. To z kolei otwiera perspektywę na inne Twoje narzędzia: wspominałem, że można rzucać sobą. Można taki rzut też naładować i wtedy gracz staje się żywą bombą. Na wczesnych poziomach jest to strasznie groźne, później jednak staje się to bardziej przewidywalne. Dlatego bardziej praktycznym zastosowaniem tego „ulta” jest rozbijanie przeciwnej drużyny – tak, by ich odizolować i przerwać ich wspomnianą „kulę śmierci”.
Zabawy z piłką – zabawy z głową
Nie chodzi w tej grze o mechaniczną sprawność, o precyzję. Wręcz przeciwnie, tyle tu chaosu, że czasem lepiej rzucić od czapy niż myśleć. „Mięskiem” są tutaj przede wszystkim współpraca i mentalne gierki między zawodnikami. KO City wyciąga obie rzeczy z graczy całkiem organicznie, bez potrzeby komunikacji głosowej.
Jest to po prostu dobra zabawa. Gry nie trwają długo, więc nawet jak zdarzało mi się kląć, to po trzech minutach grałem już następny mecz. Casuale nie mają się czego bać, bo łatwo się tutaj rozwinąć i zacząć grać na poziomie. Zdecydowanie jest to produkcja przyjazna dla laików, ale i dla hardkorów jest spore pole do popisu. Łatwo jest trafić na gracza wyraźnie lepszych, choćby przez to jak czytają grę i jak znają mapy.
Gra jest tak przyjazna wobec nowicjuszy, że pod jednym względem wręcz przesadza. Stara się nie bombardować danymi, przez co nie pokazuje Ci ich prawie wcale. W meczu nie można sprawdzić np. statystyk graczy, a dopiero po jego zakończeniu. Ma to pewnie na celu ograniczyć toksyczność, ale trochę szkoda, że nie można podczas gry zidentyfikować szybko najlepszego zawodnika z przeciwnej drużyny albo w czym sam nie domagasz. Brakuje też informacji po zbiciu. Na powtórki nie ma tutaj czasu, ale przejrzysty „recap” w stylu tych z gier MOBA byłby jak znalazł. Wystarczyłyby informacje kto mnie zbił, jaką piłką, z której strony czy jak rzucał. Nie byłoby to dużo, a mogłoby pomóc w odnalezieniu swoich słabych punktów.
Natomiast nie jest to jakaś wielka konieczność. Nie mam jakiejś gigantycznej potrzeby zostania pro-graczem Knockout City, bo bawię się bardzo dobrze. Produkcja Velan Studios może nie będzie Twoją nową e-sportową obsesją, ale prawie na pewno będzie dobrze spędzonym, wakacyjnym czasem. Tak w sam raz na kilka szybkich sesji w tygodniu, a nawet na utopienie całego wieczora, jeśli nie weekendu.