W ostatnim czasie Taurus Media zdecydowało się na restart jednej z najsłynniejszych serii komiksowych Roberta Kirkmana. W dystrybucji są już pierwsze trzy tomy. Czy warto po nie sięgnąć?
Nie musisz być fanem żywych trupów, żeby kojarzyć serial The Walking Dead. Osobiście zatrzymałem się na, bodajże, czwartym sezonie, którego ostatecznie nie skończyłem. Może dlatego, że perypetie Ricka i spółki przestały mnie kręcić. Nie o rozkminkach nad serialem jest jednak ten tekst. Wcześniej nie miałem okazji do sprawdzenia ilustrowanej opowieści Kirkmana, dlatego z ogromną przyjemnością sprawdziłem jak to wszystko się zaczęło.

Komiks Żywe trupy to nie opowieść o zombie
Wielokrotnie słyszałem, że komiks Żywe trupy nie jest opowieścią o zombie. Te miały, w gruncie rzeczy, stanowić swoiste tło. Na pierwszym planie, nieustannie, widać natomiast pechowców, którym udało się ujść z życiem. Dlaczego pechowców? Ponieważ w trakcie lektury wielokrotnie będziesz zadawać sobie pytanie, czy szczęśliwe życie w nowym świecie w ogóle jest możliwe.
Całość rozpoczyna wstęp samego Kirkmana, a krótką historią losów zombie w popkulturze dopełnia go Tomasz Sidorkiewicz. Później jest już tylko ostra jazda.
Autor nie bawi się w żadne prologi, rzucając Czytelnika od razu w wir wydarzeń. Główny bohater – Rick – budzi się ze śpiączki będącej wynikiem postrzału i od razu odkrywa, że świat, który pamięta już nie istnieje. Zupełnie sam, zdezorientowany i pozbawiony jakichkolwiek wyjaśnień, wyrusza na poszukiwanie najbliższych – żony i syna. Tytuł pierwszego tomu – “Dni utracone” – idealnie oddaje jego zawartość.
Kolejne strony zeszytu są emocjonalnym rollercoasterem. Gdy pojawia się odrobina nadziei na chwilę wytchnienia i zebranie myśli, Kirkman zawsze odpala jakąś petardę. I tak w kółko. Co jednak ciekawe, taka forma się nie nudzi. Być może dlatego, że nie chodzi tu tylko o uśmiercanie postaci na różne sposoby. Jak wspomniałem wcześniej, komiks Żywe trupy skupia się głównie na ludziach i tym, jak muszą sobie radzić z zaspokajaniem podstawowych potrzeb życiowych. Bo choć wydaje się, że świat się skończył, to nadal każdy pragnie bliskości, akceptacji, przynależności, czy chwili bez konieczności oglądania się za siebie w obawie przed pożarciem żywcem. Pierwszy tom zamyka porażająca scena, która nie pozostawia żadnych wątpliwości: dalej będzie tylko mocniej. I rzeczywiście jest.

W drugim zeszycie, zatytułowanym “Wiele mil za nami”, grupa przewodzona przez Ricka wyrusza w podróż, ostatecznie trafiając na farmę Hershela. Pojawiają się nowe postaci, ale też zagrożenia. Kirkman ponownie zaskakuje swoją kreatywnością, serwując mocne sceny i ciekawe dialogi, skłaniające do refleksji nad ludzka naturą. Między ocalałymi pojawiają się różnice zdań, a nawet sprzeczki. Napięte jak postronki nerwy puszczają, co ostatecznie doprowadza do konieczności opuszczenia bezpiecznej przystani. Pojawia się jednak zupełnie nowa nadzieja.
Trzeci tom, “Bezpieczeństwo za kratami”, rozgrywa się w całości w pozornie bezpiecznych murach więzienia. Tam zaczyna się jednak jazda bez trzymanki. Zombie, ponownie, okazują się najmniejszym zmartwieniem Ricka i spółki. Ten zeszyt jest bez wątpienia znacznie bardziej napakowany akcją i brutalnością w porównaniu do dwóch poprzednich tomów. Nerwy puszczają – w zasadzie – każdemu, ciągle coś się dzieje. Główny bohater musi się więc mierzyć nie tylko z trzymaniem grupy w ryzach i dbaniem o jej bezpieczeństwo, ale – przede wszystkim – z pozostaniem przy zdrowych zmysłach. Końcówka to, jak zwykle, dobry cliffhanger.

Piękny koniec świata
Pierwszy tom zilustrował Tony Moore, natomiast do dwóch kolejnych rysunki popełnił Charlie Adlard. Do gustu bardziej przypadła mi kreska pierwszego artysty, głównie dzięki znacznie większej ilości detali. Poszczególne kadry są nimi dosłownie napakowane, a jednocześnie bardzo klarowne. Warto zaznaczyć, że brak kolorów w ogóle nie umniejsza sugestywności scen, szczególnie tych krwawych. Co ciekawe, całość podana jest tak dobrze, że mózg nie tylko podświadomie koloruje niektóre strony, ale także dodaje mdły smród zgnilizny i świeżych flaków. Artysta serwuje świetne widoki, często robiłem dłuższą przerwę, aby wyłapać każdy detal.
Kreska Adlarda jest delikatniejsza, a czasami wręcz uboga w porównaniu do Moore’a. To nadal dobrze narysowany komiks, ale czuć różnicę. Nawet ramki kadrów są inne, przy czym ponownie na korzyść pierwszego rysownika. Być może różnica nie byłaby tak odczuwalna, gdyby dodać kolory.Warto zwrócić uwagę na dynamikę scen, nie tylko tych kluczowych dla historii. Obaj rysownicy stworzyli wiele ciekawych ujęć, które potrafią przykuć uwagę na dłużej.
Pierwsze trzy tomy wciągnąłem szybciej niż zombie jelita swojej ofiary. Komiks Żywe trupy czyta się szybko i momentami z zapartym tchem. Nie ma tu zbyt wiele przestrzeni na złapanie oddechu. I bardzo dobrze, ponieważ dzięki temu nawet po zamknięciu każdego z zeszytów emocje nadal ściskają gardło. Kolejne tomy są w przygotowaniu, już nie mogę się ich doczekać!