Wojna Robinów, Sherlock Holmes: Crime Alleys oraz Batman: Detective Comics – Tom 7 to propozycje wydawnicze Egmontu, jakie otrzymaliśmy do recenzji w tym miesiącu. Która z tych pozycji warta jest Twoich pieniędzy, a która – z punktu widzenia ustatkowanego gracza – jest najmniej dedykowana dojrzałym gustom?
Wybór wyżej wspomnianych tytułów nie był przypadkowy, bowiem główni bohaterowie tychże komiksów w mniejszym lub w większym stopniu byli obecni w grach wideo. Wiele różnorodnych pozycji z Sherlockiem Holmesem – głównym bohaterem książek Doyle’a – które ukazały się na konsolach (Sherlock Holmes vs. Jack the Ripper, Sherlock Holmes: Crimes and Punishments, Sherlock Holmes: The Devil’s Daughter) tworzy z tejże postaci herosa rozpoznawalnego również pośród graczy. Batman za sprawą Rocksteady Studios także wyszedł na prostą, zaś jedno z DLC do Arkham City wprowadzało w pełni grywalną postać Robina. Czy jednak recenzowane komiksy wypadają równie dobrze co przytoczone tytuły gier?
Z punktu widzenia dzieciaka, który za ostatnie zaoszczędzone grosze biegał do kiosku celem nabycia komiksów w latach 90. minionego stulecia, albumy które przyszło mi recenzować są wyjątkowo dobre, zaś ich prezencja zwyczajnie powala. Pamiętaj jednak, że tkwiący w każdym z nas dzieciak dorósł, zmienił się jego punkt widzenia i gusta, a tym samym nieco bardziej krytycznym okiem patrzy na otaczający go świat…
Nieprzychylnie zatem oceni on komiks duetu Sylvian Cordurie / Alessandro Nespolino, stanowiący z otrzymanej trójki jedyną europejską jaskółkę, która jednak na tle opisywanego ostatnio Millennium – również pióra Europejczyków – wypada bardzo słabo. Nie przemawia kreska, nie urzeka historia; ta ostatnia dodatkowo wprowadza postać Holmesa, który nijak się ma do tej znanej z książek, gier czy adaptacji filmowych – ot, angielski gentleman, który nie wyróżnia się jakimkolwiek atrybutem bohatera. Jasnym punktem jest stosunek jakości do ceny, bowiem niespełna 30 zł fortuny nie stanowi, a sam komiks spodobać się może. Miej jednak na uwadze fakt, że rozmyty klimat Londynu i nierówna (bo rozbita na dwa wątki) warstwa fabularna wprowadza chaos. A ten w przypadku wspomnianego dziecka jest równoznaczny z odłożeniem komiksu na półkę.
Całkiem inną ligą jest Wojna Robinów. Masywny komiks, robiący wspaniałe wrażenie dopracowaną w każdym szczególe (choć bardzo prostą) okładką, prezentuje się na półce wręcz wspaniale! Album zawiera materiały opublikowane pierwotnie w Robin War #1,2, Red Hood / Arsenal #7, Grayson #15, Gotham Academy #13, Detective Comics 47, We Are Robin #7, Robin: Son of Batman #7 oraz Teen Titans #15. Z jednej strony taki podgatunkowy miszmasz się chwali, z drugiej – jest tożsamy z chaosem, bowiem stanowi zlepek wielu zeszytów, opisujących w oryginale wielowątkowe historie. Nie najlepiej wypada także mocny skrypt fabularny, zilustrowany dynamiczną kreską, który kilka kartek później zmienia się w… mangę (nie sensu stricto, raczej średnich lotów stylizację nań) autorstwa Adama Archera. Kiedy akcja powraca do brudnego Gotham City, po przerzuceniu kilkunastu stron dojrzałemu odbiorcy jawią się w najlepsze kolorowe trykoty nastoletnich bohaterów, których pseudonimy nie mówią nic polskim fanom komiksu. Ciężko zatem polecić Wojnę Robinów osobie, która ma więcej niż 30 lat na karku. Chyba, że zakup rozpatrujesz dla reprezentanta młodszego pokolenia. Wówczas rekomendacja tegoż albumu nasuwa się wręcz sama.
Wygranym obecnego zestawienia jest mimo wszystko Batman Manapula (choć nieco upraszam sprawę, bowiem za kreskę odpowiedzialni są również Ronan Cliqet, Scott Hepburn, Cliff Richards, czy też Fabrizio Fiorentino). Nie jest on komiksem idealnym, bowiem cierpi na tę samą przypadłość, co powyżej przytoczony album; wydaje się on być zlepkiem niepowiązanych historii, podczas gdy wydając blisko 80 zł na komiks oczekuję, że ten stanowi spójną historię. Te przedstawione w komiksie do takich nie należą, aczkolwiek większość z nich (w tym wspaniała opowieść o szaleństwie kryjącym się w umyśle Mad Huttera) jest dedykowana dojrzałemu czytelnikowi, co siłą rzeczy stawia go na pozycji lidera. Ponadto pierwsza z nich, zatytułowana „Terminal”, również reprezentuje nurt dosadnych, co podkreśla brudna kreska jego twórców i człowieka odpowiedzialnego za wszędobylskie mazy tuszu. Jest to zresztą opowieść nietypowa jak na dzisiejsze standardy, której wybór tylko podkreśla wagę recenzowanego albumu. Dobrego co najmniej, a przy okazji zdecydowanie najlepszego z recenzowanych.