Czy masz podobnie jak ja? Uwielbiasz wracać do ukończonych wcześniej gier tylko po to, aby przy drugim podejściu ponownie cieszyć się doskonałą rozgrywką, rozbudowanymi misjami pobocznymi oraz lepszym wyposażeniem? Po to, aby podwyższać poziom zdobytego wcześniej doświadczenia lub zdobywać kolejne trofea / osiągnięcia?
Od pewnego czasu zauważyłem, że ogromną frajdę sprawia mi powrót do wcześniej ukończonej gry. Wiele razy, często z braku nadmiaru czasu lub natłoku recenzowanych tytułów, nie byłem w stanie poznać przytłaczającego ogromu interesujących mnie zakamarków odwiedzanych lokacji, dodatkowych misji, czy też połasić się na trudniejsze do zdobycia achievementy, co jeszcze jest względnie normalne. Jednak coraz częściej (już w trakcie rozgrywki właściwej) łapię się na tym, że chcę relatywnie szybko skończyć grę, jednocześnie będąc w pełni świadomym, że już za kilka miesięcy wrócę do niej i ponownie będę czerpał radość ze szczegółowej eksploracji tytułu. Ostatnio ten wygłodniały syndrom powtórzył się chociażby w przypadku Dying Light, Assassin’s Creed: Unity, Dead Rising 3 czy Resogun.
Grając w Dying Light zmiażdżył mnie natłok misji, zadań pobocznych oraz innych, równie interesujących wyzwań. Skończyłem wątek fabularny wiedząc, że z całą pewnością powrócę do polskiej produkcji, niekoniecznie z powodu zapowiedzianego dodatku „The Following”. Tak też się stało. Po niemal roku ponownie odwiedziłem Harran z odpowiednio ulepszonymi narzędziami zagłady. A to nie koniec! Na półce zalegał bowiem Assassin’s Creed: Unity, który to tytuł poznałem ponownie w ostatnie dni grudnia 2015 roku.
Biegać w butach Arno Doriana zacząłem miesiąc po premierze gry, doceniając (na szczęście) odpowiednio pocerowany licznymi łatami tytuł, głównie z powodu ogromu narzekań na płynność rozgrywki czy przeróżne glitche. Akurat w tym przypadku powrót na ulice francuskiej metropolii był dedykowany chęcią podreperowania niepełnej ilości zdobytych trofeów. I chociaż po premierze narzekałem na nudne jak flaki z olejem i wyeksploatowane do cna bieganie po dachach budynków, tak niezwykle przyjemnie było wrócić do tej przykurzonej nieco przygody. Na nowo odkryłem kooperacyjne misje (wcześniej tylko musnąłem ten tryb opuszką palca) i kolejny raz dałem się zauroczyć architekturą Paryża.
Uwielbiam serię Dead Rising, więc w trzecią jej odsłonę zagrywałem się z wypiekami na twarzy. Otwarty świat, niepoliczalne wręcz natłok schematów broni i wyszukane środki transportu pozwalały na najbardziej szaloną walkę z hordami nacierających zewsząd zombie. A już sam początek przygody jasno daje do zrozumienia, że będzie to wyjątkowo łase polowanie. Nie grałeś? Wyobraź sobie zatem poniższą sytuację…
„Jesteś sam. Wokół Ciebie pełno ledwie utrzymujących pionizację ciała nieumarłych. W pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby Ci pomóc, uratować z opresji. Jednak nie poddajesz się. Pełen wiary, dzielnie idziesz do przodu, kolekcjonując po drodze rzeczy niezbędne do dalszej egzystencji. Ciemne pomieszczenie, do którego trafiłeś nie jest przyjazne – wszędzie ukrywają się Twoi wrogowie, nieustannie słychać ich rozpaczliwe głosy. Nagle atakują! Łomem forsujesz drogę – jest trudno, ale dajesz sobie radę. „Przecież są wolni i otępiali” – tłumaczysz sobie. Kolejny krok do przodu. Konszachtujesz. Latarka oświetla zakamarki, pragniesz w końcu wyjść na zewnątrz, zaczerpnąć świeżego powietrza, po prostu stąd uciec. Wreszcie otwierasz drzwi. Udało się, jednak… rozległy widok zabija w Tobie wszelką nadzieję. TYSIĄCE zombie czuje świeże mięso, zaczyna głośno wyć i wyciąga w górę ręce. Z pewnością nie chodzi o gorące przywitanie…”
Tutaj ma miejsce podobna do ostatniej sytuacja. Chociaż na początku trzeba radzić sobie z prymitywnymi narzędziami zagłady, tak po kilkunastu godzinach spędzonych w Los Perdidos wymyślne schematy nowych rodzajów uzbrojenia potrafią w znaczący sposób urozmaicić rozgrywkę. Nadgnili oponenci padają w tysiącach, a krew dosłownie zalewa ekran. To prawdziwy eden dla fanów hurtowej eksterminacji głupich jak but u lewej nogi wrogów, jeszcze bardziej intensywny i fascynujący przy drugim podejściu.
Na koniec zostawiłem reemigrację w kierunku kosmicznej rozwałki w Resogun. Chciałem raz jeszcze przekonać się do tej fińskiej strzelaniny, skupiając się jednak przede wszystkim na aspekcie kooperacji. Adrenalina i emocje w połączeniu z niemożliwymi do ogarnięcia wydarzeniami na ekranie, wymierzają w zad odbiorcy kopa pełnego niesamowitej energii. Poza próbą skupienia się na eliminacji wrogich jednostek, należy również umiejętnie ich unikać, zbierać i mądrze korzystać z napotkanych bonusów oraz ratować uwięzionych ludzi. Wszystko powyższe podane zostało w niezwykle płynnej i kolorowej formule. W tym przypadku także bawiłem się wyśmienicie pomimo kolejnego podejścia, co prawdopodobnie zaowocuje ponownym powrotem do wciągającej niczym Bagna Biebrzańskie kosmicznej gry akcji.
Kilka miesięcy przerwy od ukończonej wcześniej pozycji potrafią ponownie naładować akumulatory i przekazać przy okazji pokłady pozytywnej energii zamknięte w zerojedynkowym kodzie. Lwią część odwiedzanych raz jeszcze tytułów stanowią sandboksy, bo w szczególności w produkcjach tego typu nie udaje się odwiedzić większości lokacji czy też ukończyć wielu interesujących misji. Natłok zadań lub innych, przewidzianych przez twórców atrakcji gier z otwartym światem może po pewnym czasie stać się nużący, szczególnie dla graczy nie mogących pozwolić sobie na kilkunastogodzinną zabawę. Długa przerwa pozwala zaspokoić rosnący z czasem głód i ponownie cieszyć się rozgrywką.
Chociaż wiele tytułów nadal czeka na pierwsze uruchomienie, to przyznaję bez wyrafinowanej tortury – potrafię czerpać pełnię satysfakcji włączając szczególnie interesującą mnie grę kolejny raz. Produkcja, która po kilku godzinach nużyła, potrafi bowiem po dłuższej przerwie zauroczyć. Na celowniku mam już Dead Space 3, Batman: Arkham Knight oraz The Last of Us. I z góry wiem, że ponownie się nie zawiodę.
*Powyżej spisany tekst jest subiektywną opinią autora, z którą niekoniecznie utożsamia się ogół ciała redakcyjnego.