Xenoblade Chronicles X: Definitive Edition jest może jedną z większych niespodzianek tego roku. Przede wszystkim dlatego, że w ogóle jest. Ojciec serii Xeno(gears/saga/blade), Tetsuya Takahashi został po sukcesie Xenoblade Chronicles 3 zapytany o tę zapomnianą nieco produkcję ery Wii U. Stwierdził, że raczej nie ma co liczyć na nią na Switchu, bo konsola jest po prostu na to za słaba i zajęłoby to wiele pracy. Tymczasem w październiku 2024 gruchnęła wiadomość, że nie tylko nadchodzi remaster z nową zawartością na Switcha, ale przede wszystkim: na tego obecnego.
Jest to też niespodzianka, bo ta seria jRPG z natury jest ich pełna: tematycznych, fabularnych, gameplayowych. X z kolei zaskakuje tym, że mocno pozostałych części sagi nie przypomina. Ma jednak tę samą cechę, co wszystkie: grając czuję się, jakbym miał -naście lat.
Na wygnaniu
W roku 2054, Ziemia stała się przypadkową ofiarą kosmicznej wojny. Ludzkość wyruszyła na podróż przez galaktykę w poszukiwaniu nowego domu na pokładach statków zwanych Białymi Wielorybami. Jednak kontakt z koloniami urwał się i została tylko jedna, wioząca Nowe Los Angeles… i ta też nie ma szczęścia, bo zostaje zestrzelona przez nieznanych, kosmicznych sprawców. Kolonia ląduje awaryjnie na planecie Mira, gdzie chcąc nie chcąc będzie musiała ustanowić nowy dom dla ludzkości. Co nie będzie zresztą łatwe, bo Mira nie chce dać się okiełznać, a tajemniczy napastnicy też się na niej znaleźli. Ty wcielasz się w jednego z rozbitków, wybudzonego przez tajemniczą panią porucznik Elmę.
Różnica jest już na poziomie realiów. Dość nienazywalny miks science-fiction i fantasy charakteryzujący pozostałe trzy Xenoblade Chronicles zastąpiła czysta space opera. Sercem pozostałych gier są filozoficzne, skąpane w gnostycyzmie, wielowątkowe i pełne zwrotów akcji opowieści, traktujące o istocie człowieczeństwa i granicach empatii. Tutaj mocne wolty też się zdarzają, ale fabuła utrzymana jest w dość lżejszych klimatach i przez większość gry więcej tutaj humoru. Dopiero później, gdy intryga się zagęszcza, robi się ciężej. Sama kampania jest też dość krótka, co odstaje mocno od innych części.
Niewiele gier robi tak zawartość poboczną, jak Xenoblade
Co nie znaczy, że gra jest krótka, bo znowu masz do czynienia z kolosem na więcej niż 100 godzin. Inna jest jednak struktura, bo w zasadzie każdy quest jest tutaj pobocznym, nawet te „główne”. Wykonasz tu całą masę questów dzielonych na cztery kategorie: rozdziały, które wymagają spełnienia pewnych warunków; questy kompanów; questy poboczne, które wykonujesz automatycznie i taśmociągiem zabijając konkretnych wrogów czy zbierając przedmioty; oraz questy podstawowe, czyli coś, co wszędzie indziej nazywałoby się „misją poboczną”. W przeciwieństwie do wielu komputerowych RPG, nic Cię więc nie powstrzymuje przed „zgubieniem się” w świecie i zostawieniem fabuły „na potem”. Ba, ta gra wręcz Cię do tego zachęca.
A jest też do czego, bo te poboczne historie są ogromnym serduchem serii. Każde z zadań które nie jest „bezimienne” nagradza nie tylko doświadczeniem czy fantami. Przede wszystkim jednak nakreśla świat przedstawiony: nie chodzi tylko o info dumpy o organizacjach. Dowiadujesz się o stanie świata i jego mieszkańców – tym, jak radzą sobie z przymusowym budowaniem życia na Mirze, życiem z innymi, skomplikowaną sytuacją ludzkości.
Xenoblade przykłada wielką wagę do tego, by dziwne światy serii miały ręce i nogi, żeby mieszkali w nich ludzie (lub nie ludzie) z krwi i kości. Stąd NPC łączy sieć powiązań, które niejako „kolekcjonujesz”. Również w odpowiedzi na Twoje decyzje zmieniają się między nimi relacje, ludzie mogą ginąć lub przetrwać. Stąd mimo liniowej fabuły poczujesz, że Twoje ruchy mają tu wielkie znaczenie.
Xenoblade Chronicles X opowiada coś ważnego, choć nie idealnie
Jak jednak wspomniałem, w Xenoblade Chronicles X traci jednak wątek główny, czyli mocna strona pozostałych gier. Najwięcej na niewielkiej intensywności fabuły tracą jednak bohaterowie. Postać gracza, Rook, jest generalnie na uboczach opowieści i często mogłoby po prostu jej nie być. Pierwsze skrzypce grają Elma i Lin-Lee Koo, dwie najbardziej prominentne postacie w zespole. Reszta ekipy jest sympatyczna, ale w dużej mierze jest zbiorem wyrazistych archetypów i wręcz karykatur. Trudno się do nich mocno przywiązać, a szkoda – w zespołach Xenoblade Chronicles jest sporo moich ukochanych postaci, tutaj już nie za bardzo.

Udało się jednak tej historii coś wyjątkowego: opowiedzieć o kontakcie z obcymi. W trakcie pobytu na Mirze, ludzkość napotyka wielu kosmitów o kompletnie innej fizjologii, wrażliwości i wartościach. Gra stara się bardzo, żebyś o tym nigdy nie zapomniał. Różnice te i potrzeba dogadania się grają pierwsze skrzypce do samego końca i to właśnie stanowi serce historii. Nawet najbanalniejsze „przynieś, podaj, pozamiataj” staje się czymś ciekawym, gdy stawką jest konfrontacja kultur. Bardzo brakuje tego w grach, nie tylko science-fiction. Tym czasem X wychodzi to zgrabnie i nienachalnie. Kosmici dalej są po to, żeby dawać zadania. Jednak dochodzi w nich przede wszystkim do wymiany kultur, nie tylko szrotu na EXP.
Maszerując borem, lasem, kosmosem
Sercem serii, w szczególności zaś X, jest eksploracja. Zwiedzanie świata to Twoja powinność. Jesteś wszakże odkrywcą na niezbadanym lądzie – trzeba go dokładnie kartografować. W wybranych miejscach stawiasz więc sondy, żeby w ogóle się móc w Mirze rozeznać. Jest to jednak też Twoje źródło utrzymania. Sondy produkują surowce i pieniądze za które budujesz kolejne narzędzia ułatwiające dalszą zabawę.

Ta eksploracja jest zresztą jedną z najfajniejszych w grach wideo. Każde Xenoblade Chronicles może się pochwalić tym, że zwiedzanie świata jest miodem na serce, ale X to jakiś wyższy poziom. Mira jest najciekawszą do poruszania się z przestrzeni Monolith Soft. Planeta jest różnorodna i piękna, ale też niemal każdy jej skrawek jest małą, eksploracyjną zagadką. Wertykalność dokłada do tego swój duży kawałek, bo tutaj jest naprawdę gęsto od miejsc do wspinaczki. Przede wszystkim jednak za gros frajdy odpowiadają przytłaczający ogrom i wrogość Miry.
Zadania już nawet w pierwszych rozdziałach będą Cię kierować na odległe od Nowego LA kontynenty. Z początku będzie Ci się wydawać, że te rejony np. na drugą połowę gry, bo to przecież daleko. Nic z tych rzeczy – w jedno z takich miejsc, na kontynencie Cauldros, musiałem popłynąć wpław. Po drodze jeszcze przekradałem się pomiędzy bestiami, czasem po prostu wręcz przed nimi uciekając. Wszędzie też podziwiałem widoki: a jest ich pełno, bo na pożegnanie ze Switchem trafiła się jedna z jego najpiękniejszych gier. Cała wyprawa zajęła mi z 20 minut i było to po prostu kupą dobrej zabawy, jaką gry w tej chwili dają mi rzadko. Za dużo jest bowiem w zwiedzaniu wirtualnych światów mechanik, za mało po prostu puszczenia gracza ze smyczy, żeby się w tych bitach i pikselach po prostu wytarzał.
Ze zwiedzanie świata w Xenoblade Chronicles X może konkurować niewiele gier
Fascynującym jest zresztą, w jaki sposób Xenoblade Chronicles X renegocjuje Twoją relację ze światem. Powtarzam: to gra na ponad 100 godzin, zapchana questami. Tempo ma więc niespieszne i dużo czasu minie, zanim odkryjesz jej zakamarki. Jednak kiedy już przekroczysz pewien kamień milowy, to nagle otwiera się przed Tobą nowe skrzydło całej gry. Świetnym przykładem będą mechy zwane Skellami – widoczne w marketingu, a jednak odblokowane mniej więcej w połowie gry. Zajmie dobrych kilkadziesiąt godzin, zanim się do nich dobierzesz i to w dodatku dostaniesz na początek gruchota.
Jednak ten gruchot sprawi, że nagle możesz się dostać w nowe miejsca. Wskoczyć na nie, tak, ale też nie dać się zabić wrogowi na wyższym poziomie. Potem już gruchota wymienisz na model sprawny bojowo i to otworzy przed Tobą nowy wszechświat. Nagle przeciwnicy 10 poziomów nad Twoim są w zasięgu możliwości. Zgrany zespół Skelli może w ekspresowym tempie wyfarmić potrzebne surowce z potworów, co z kolei otwiera drogę do nowego sprzętu. W pewnym momencie Skelle mogą nawet latać, co już całkowicie zmieni oblicze Miry. Trzeba się do tego dokopać, ale na każdym kroku gra chce Cię nagrodzić dokładając możliwości. Tak, żebyś się nie pogubił, ale żeby stanowiły one milowy skok w Twojej kosmicznej karierze.

Xenoblade Chronicles X udaje się w konsekwencji rzadka sztuka. Odnoszę wrażenie, że interaktywnemu sci-fi rzadko wychodzą historie o podbojach rubieży obcych światów. Tymczasem tutaj tę ekspansję potraktowano bardzo poważnie na każdym polu. Mira jest miejscem, w którym można się zasadzić, ale już trudno mówić o jego całkowitym okiełznaniu. Wymiernie widać wpływ ekspansji na to, na co możesz sobie pozwolić nie tylko finansowo, ale w świecie. Obce kultury które wdrażasz w koalicję Nowego LA chcą współpracować, ale ta współpraca nie jest łatwa i równie często prowadzi do krzepiących historii, jak i dramatów.
Trzeba zrobić do niego fakultet…
Drugim po eksploracji sercem rozgrywki Xenoblade Chronicles X jest walka. Zawsze mam problem z opisaniem tego, co się w tych starciach dokładnie dzieje, bo jest to zarazem proste i pokopane. W telegraficznym więc skrócie: walki rozgrywają się w czasie rzeczywistym. Sterujesz bezpośrednio tylko jedną postacią, zachowanie reszty determinujesz ustawieniem ich zdolności. Członkowie drużyny też będą w odpowiednim momencie prosić o wsparcie, a Ty odpowiadając na nie konkretnym typem zdolności wywołujesz szereg efektów, np. leczenie. Atakujecie wszyscy automatycznie, Ty tylko wybierasz cel, konkretną kończynę czy broń wroga i własny oręż.
W trakcie walki korzystasz z szeregu aktywnych zdolności które mają swoje cooldowny. Te można skracać, czy to wydając specjalne punkty, czy aktywując tryb Overdrive, który winduje prędkość ładowania zdolności do maksimum. Zdolności te mają różne efekty w zależności od Twojej pozycji i stanu wroga, również wprowadzają przeciwnika w różne stany. Np. stagger który sprawia, że wróg dostaje więcej obrażeń. Z niego zaś można wprowadzić go w topple, po którym się na chwilę wywraca, nie może ruszać i nie można go nie trafić atakiem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze wchodzenie we wspomniane Skelle, bo te rządzą się nieco innymi prawami. Nie rozwijasz ich zdolności, tylko odpowiednio dozbrajasz mechy, co pozwala mocno specjalizować bardzo różnych członków drużyny.
Ufff.
…ale wyszedł w Xenoblade Chronicles X fajny system walki!
Brzmi to skomplikowanie, chociaż w praktyce szybko to zrozumiesz i będziesz się tym bawić. Jest tutaj sporo mechanicznej głębi, ale też to jedna z tych gier, gdzie można się w cyferki nie wgryzać i dać sobie radę. Po prostu pewnych wrogów sklepiesz wolniej albo później. Na pewno jednak tłumaczenie rozgrywki jest największą bolączką Xenoblade. W tej serii chyba nie ma faktycznie dobrych tutoriali i X nie jest wyjątkiem. Pod wieloma względami jest zresztą gorzej, bo o niektórych rzeczach wcale się nie dowiesz, jak nie zajrzysz w menu samemu.

Szkoda, bo ta walka jest naprawdę fajna. Jak wspominałem, jest dużo taktycznej głębi, a obsługa koniec końców jest prosta. „Automatyczny atak” brzmi jak łopatologia, ale w praktyce pozwala skupić się na pozycjonowaniu i efektywnym używaniu zdolności. Również AI kompanów daje radę, w fajny sposób też się tym czteroosobowym zespołem współpracuje. Celem tej walki jest uproszczona imitacja tego, w jaki sposób drużyny walczą w anime. Każdy ma jakąś rolę, wszyscy gdzieś biegają, wołają do siebie o wsparcie. Dzięki ślicznym animacjom, dobremu tempu i często majestatowi przeciwników – tu są naprawdę wielkie bydlaki do ubicia – ma to właśnie wyjątkowy klimat i czuć po prostu pompę podczas starć. Dość powiedzieć, że ta walka uzależnia i łatwo złapać syndrom „jeszcze jednego minibossa” na szlaku Miry.
W X udało się też wreszcie tak policzyć cyferki i balansować, że bardzo trudno jest być „zbyt mocnym”. Nie grałem w oryginał na Wii U, więc ciężko mi powiedzieć czy tak zawsze było, czy po trzech grach Monolith Soft wreszcie się tego nauczył. Niemniej, to cieszy, bo te walki są absolutnie najlepsze, gdy trzeba wyrwać zwycięstwo z paszczy obcego.
Epickie pożegnanie ery
Xenoblade Chronicles X to naprawdę godne pożegnanie Nintendo Switch. Wygląda i brzmi ślicznie. Działa zaskakująco dobrze, zwłaszcza w trybie handheldowym. Nikt się tej gry nie spodziewał na tej konsoli i kolejny raz Nintendo dowodzi, że znają się na niespodziankach jak mało kto w historii gier. Jest to też symboliczny tytuł w historii giganta. Autorami dzieła jest Monolith Soft, studio, któremu przez wiele lat nikt nie chciał dać budżetu i czasu na ich dziwaczne, mało przystępne, epickie gry. Pasuje, że erę Switcha wieńczy tytuł, który jest dziełem dziwaków i pasjonatów.
No właśnie, bo Xenoblade Chronicles X to po prostu jest dziwna gra, jak zresztą inne części serii. Z jednej strony jest tutaj duch jRPG-ów lat 90. ubiegłego wieku. Czuć ten specyficzny zew przygody, zdziwaczałe podejście Japończyków do światów sci-fi i fantasy, które potrafi cofnąć człowieka pozytywnie w rozwoju. Z drugiej, jest tu też sporo ułańskiej fantazji, czy to w podejściu do filozofii, utartych koncepcji czy rozgrywki. Wiele jest też przegadania i przekombinowania, którego można było pewnie uniknąć. Dla wielu to będzie przeszkodą. Xenoblade Chronicles to nie są misiowe przygody i wymagają od gracza ciekawości i cierpliwości. Wynagrodzą to po tysiąckroć, ale zrozumiałe, że nie każdy znajdzie na to czas.

Kto jednak trochę sobie tego czasu wykroi, znajdzie prawdziwą perłę. Xenoblade Chronicles X to wyjątkowy, niepowtarzalny świat i gra; z naprawdę unikatowym pomysłem na siebie na każdym kroku. Dla fanów Xenoblade i gier dziwnych jest to pozycja obowiązkowa. Zresztą, dla posiadaczy Switcha też, bo nawet w światach Nintendo próżno szukać gier tak pozytywnie zakręconych i idących własnym szlakiem.