Komiks Dom Slaughterów pozwala jeszcze bardziej zanurzyć się w mrocznym świecie, w którym Coś zabija dzieciaki.
James Tynion IV do spółki z Wertherem Dell’ederą zaserwowali mi jedną z najlepszych serii komiksowych, jakie miałem okazję chwycić w dłonie. Coś zabija dzieciaki to pełna mroku i brutalności opowieść, której szybko się nie zapomina. Dlatego z wypiekami na twarzy sięgnąłem po Dom Slaughterów – komiks, w którym opisano historię Aarona, zwierzchnika i konkurenta głównej bohaterki wspomnianej serii.
Dom Slaughterów i znamię rzeźnika
Historię stworzyli James Tynion IV i Tate Brombal, ale scenariusz napisał drugi z wymienionych. W Domu Slaughterów pojawia się nowy uczeń – Jace. Po korytarzach szybko roznosi się wieść, że nie jest on zwykłym pretendentem do zębów na masce. Przynależący do białych masek Jace trafia tymczasowo do pokoju Aarona, który z kolei nosi czarną maskę (kolory masek określają role członków Zakonu Świętego Jerzego, który zrzesza ludzi walczących z potworami, przyp. red.). Tak rozpoczyna się burzliwa relacja, w której miłość rozdzierana jest przez spisaną żelaznymi zasadami rzeczywistość.
Według mnie, najmocniejszą stroną rzeczonego komiksu jest możliwość eksploracji tytułowego Domu Slaughterów i poznanie zwyczajów oraz zasad w nim panujących. Sama historia Aarona i Jace’a, według mnie, wypada średnio. Niby mamy twist fabularny, ale nie wywołuje on „efektu wow”. Znacznie bardziej zaskoczył mnie finał egzaminu, za którego zdanie uczniowie zdobywają zęby na swoje maski. Wątek osobistych pobudek Jace’a i sposób ich realizacji, w moim odczuciu, totalnie się nie klei. óż, nie można mieć wszystkiego. Na deser dostałem natomiast dziewczynkę, która niedługo po zaszlachtowaniu jej rodziców dała się namówić na nocny sprint przez las w samotności. Serio?
Sama końcówka, niestety, nie sprawiła, abym miał ochotę wysłać do odpowiedzialnego za polskie wydanie Non Stop Comics tysiąc maili z prośbą o przyspieszenie premiery drugiego tomu. Mam nadzieję, że w kontynuacji – po którą oczywiście sięgnę chociażby z ciekawości o to, jak rozwinie się relacja Aarona z Eriką – będzie nieco więcej polowań i uczucia nieustannego zagrożenia, tak świetnie odczuwalnego w Coś zabija dzieciaki.
Gdzie jest Werther Dell’edera?!
Choć nazwisko Dell’edera znalazło się na okładce na trzecim miejscu, zaraz po Tynionie IV i Brombalu, to nie on jest odpowiedzialny jest za rysunki. Wprawdzie wymienia się go jako nadzorującego projekt, ale czuć różnicę w ilustracjach, które tutaj popełnił Chris Shehan. Styl Dell’edery nadał serii niepowtarzalnego klimatu, ale Shehan godnie go zastępuje.
Coś zabija dzieciaki to przede wszystkim mrok i brutalność. To atakujące umysł ilustracje, w których wszystkie detale zdają się być przemyślane, choć niejednokrotnie przedstawiają przemoc w absolutnie powalającej formie. Dom Slaughterów oferuje tych doznań znacznie mniej. Czy to źle? Chyba nie, zważywszy na fakt, że tutaj autorzy pozwalają na wspomnianą wyżej eksplorację.
Co jednak najważniejsze, gdy Shehan „odpala wrotki” krew leje się strumieniami. I oto chodzi, bo jest to swoisty znak rozpoznawczy serii. Nie tylko stwory nie biorą tutaj jeńców – pysznie! Nie można nie wspomnieć o świetnych kolorach, które nałożył Miquel Muerto. Jest soczyście.
Podsumowanie
Komiks Dom Slaughterów wywołał u mnie bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony mamy tu mocną historię, w której da się zajrzeć do kosza z brudną bielizną, którą muszą wyprać mieszkańcy tytułowego domu. Z drugiej jednak średnich lotów wątkami bohaterów, które są jedynie motorem napędowym dla szkarłatnych scen.
Zaciskam kciuki aż bieleją kłykcie za drugi tom. Mam nadzieję zobaczyć coś więcej, niż dwóch zakochanych w sobie facetów walczących z przeciwnościami losu i przy okazji potworami.