Czemu twórcy tak chętnie organizują testy swojej nowej produkcji na kilka miesięcy przed premierą? Kto zyska, a kto traci na hucznym testowaniu?
Wersje demonstracyjne gier wyginęły jak dinozaury, choć trzeba przyznać, że ostatnio nieco ruszyło się w tym temacie. Modne zaczęło być za to przedpremierowe testowanie trybów multiplayer i (nieświadome) raportowanie błędów przez graczy. Twórcy organizując wielkie testowanie alpha czy beta wersji, po skończonej zabawie, zupełnie za darmo, mają szerszy pogląd na swoją produkcję, są bogatsi o masę nowych informacji i rozdzielają swoją pracę na przeróżne priorytety. Klapy i wstydu w dniu premiery nie będzie, a to przecież najważniejsze. Co gracz zyskuje podczas takiego testowania?
Worek pełny rad
Większość biorących udział w testach cieszy się z możliwości przedpremierowego grania w oczekiwany tytuł. Niestety podczas zabawy ciągle trzeba pamiętać, że gracz przez weekend staje się testerem, gra nie jest produktem finalnym, a podczas samej rozgrywki daje wiele informacji i wskazówek twórcom gry. Ostatnie testy futurystycznej strzelaniny Anthem dały wiele cennych rad programistom, gdyż tworząc swoje nowe IP mogli przekonać się o wielu bolączkach natury technicznej swojej strzelaniny. Takim sposobem wszyscy dokładamy cegiełkę do poprawienia lub nawet ulepszenia danej gry.
Grający hurtowo raportowali problemy przy rozpoczęciu meczów, zawieszanie się konsoli czy inne denerwujące błędy techniczne. Rozgrywka, przepiękny świat i strzelanie wypadło na plus, jednak wielu testerów dało sobie spokój właśnie przez niemożliwość prowadzenia rozgrywki czy długi czas oczekiwania na grę. Twórcy się cieszą bo wiedzą w jakim kierunku podążać, gorzej ze sfrustrowanymi graczami, chcącymi solidnie sobie postrzelać w sobotni wieczór. W tym wypadku na miesiąc przed premierą developer ma wielką szansę na eliminację większości baboli i naprawienie gry. No i zawsze może tłumaczyć się beta-testami, przepełnieniem serwerów, awariami, wczesnym kodem, a nie finalną wersją gry.
Kciuk w górę lub w dół
Testujący podczas gry może przekonać się lub nie do zakupu danej produkcji. W czasie testów kooperacyjnej strzelaniny Tom Clancy’s The Division 2, wiele głosów było zawiedzionych brakiem wprowadzenia spektakularnych zmian, hucznie zapowiadanych przez twórców. To będzie udany tytuł ale czy na pewno powinien być pełnoprawną grą z numerem dwa? Twórcy nie mają już czasu na większe zmiany, a beta często nastawiona jest bardziej na eliminację technicznych niedogodności. Fani z pewnością kupią sequel w dniu premiery, jednak wiele osób mających nadzieję na bardziej gruntowne ulepszenia, może czuć się rozczarowanych i wybierze inne sieciowe starcia.
Z drugiej strony można bardzo miło spędzić czas, grając na kilka tygodni przed premierą w oczekiwany tytuł. Pamiętam wyśmienitą zabawę podczas testów Uncharted 4: Kres Złodzieja, bez większych zgrzytów, narzekań czy problemów. Kilka długich dni spędziłem z multiplayerem do przygód Nate’a, ciesząc się jak dziecko z przedpremierowej możliwości testowania gry. Wtedy po skończonej becie, choć głównie czekałem na fabularną kampanię, jeszcze bardziej chciałem zagrać w „czwórkę”, a testy w ogólnym rozrachunku stały się pomocne dla developera, dobrą reklamą i magnesem gry.
Pre-orderowy bilet
Często jedne testy to za mało i twórcy decydują się na ponowne sprawdzenie swojej gry na „żywym organizmie”. Pierwsze podejście to tzw. zamknięta lub prywatna beta, a dopiero po załataniu większości błędów i sprawdzeniu wytrzymałości serwerów, można dać pograć wszystkim chętnym. Debiut bety w wąskim gronie graczy to takie zabezpieczenie przed większymi problemami czy anomaliami związanymi z przeciążeniem serwerów lub po prostu większą (techniczną) kompromitacją.
Chcesz pierwszy pomagać twórcom w eliminacji błędów i poprawie stabilności produkcji? Kup „kota w worku” w zamówieniu przedpremierowym i ciesz się z bycia testerem na wyłączność. Tylko co wtedy, kiedy gra będzie zwyczajnie frustrować i nie będzie warta wyłożonych o wiele wcześniej pieniędzy?