Nie jestem zwolennikiem sieciowych rozgrywek i multiplayerowych utarczek. Od zawsze preferuję kampanię dla pojedynczego gracza, ponieważ optuję za przeżywaniem fabularnej strony gier w samotności. Tego roku czekałem na wiele tytułów z Dying Light, Assassin’s Creed: Syndicate, Wiedźminem 3 oraz Rise of the Tomb Raider na czele. Gram regularnie od kilkunastu lat – wiele widziałem, jeszcze więcej przeżyłem, a już z całą pewnością nie spodziewałem się w tym roku większych zaskoczeń. Jesienną premierę Star Wars: Battlefront traktowałem chłodno tym bardziej, że nie jestem fanem Gwiezdnych Wojen. Pierwsze recenzje również nie zachęciły mnie do zakupu gry… Wtedy otrzymałem kod EA Access na Xboksa One.
Mocno wówczas sceptyczny odpaliłem Battlefronta, tym bardziej że pierwszy kontakt z grą nie zachwycił mnie szczególnie mocno. Dziesięć godzin zaplanowanej rozgrywki wykorzystałem jednak treściwie. Do tego stopnia, że oszalałem na punkcie strzelaniny DICE. Dosłownie. Przygody Lary, Jacoba i Evie, a nawet sam Geralt oraz odświeżone losy Nate’a nie dostarczyły mi tyle radości, co sieciowe starcia w uniwersum Star Wars. A przecież nigdy nie gustowałem w multiplayerowych rozgrywkach!
Czyżby porwała mnie zatem prosta formuła, łatwe lobby czy nieskomplikowane ulepszenia, gadżety i bezproblemowe wyszukiwanie meczy? Sam nie wiem. Niepoddającym się jednak w wątpliwość faktem jest rozpoczynanie w pełni zrównoważonej zabawy już na starcie (co – umówmy się – nie jest cechą większości gier sieciowych). Nawet mając nabity niewielki względem przeciwników level, możesz stanąć do walki z silniejszymi adwersarzami. Wspomniane dziesięć godzin zakończyło się w trzy wieczory, a finisz wywołał u mnie jęk zawodu i konsternację. Szybko udałem się więc do sklepu po pudełkową wersję Battlefronta, dedykowaną konsoli PlayStation 4.
I wiesz co? Mapy weń zawarte są świetne! Przesiąknięte do cna klimatem Gwiezdnych Wojen, różnorodne i olśniewające graficznie. Niemal każda lokacja cechuje się innymi elementami zapadającymi głęboko w pamięć. Wiele trybów i dostępnych do eksploracji przestrzeni pozwala na odmienne doznania w chwilach, kiedy gracz ma w nadmiarze potyczek, przejmowania kapsuł czy epickich starć. Oczywiście miejsc wartych odwiedzenia mogłoby być więcej, brakuje kampanii fabularnej, a rozwój postaci mógłby być znacznie bardziej rozbudowany, ale nie przyjęło się narzekać na miód płynący z esencji rozgrywki. Dobrych przyzwyczajeń nie zamierzam zatem zmieniać.
Obecnie każdą wolną chwilę poświęcam na pogłębianie doznań z kosmicznej przygody. Boję się wręcz myśleć o tym, co zaproponują twórcy w zapowiedzianych dodatkach, skoro już darmowe DLC (Bitwa o Jakku) pokazało pazur, który ochoczo wbił się w moje serce, krwawieniem z niego nie przejmując się w najmniejszym stopniu. Mankamentem jest jednak cena przepustki sezonowej, pokrywająca się niemal w całości z pełną wersją gry (209 zł). W mojej opinii jest to ZDECYDOWANIE zbyt wysoka cena. Chociaż nie powiem, przekładająca się na radość wynikającą z obcowaniem z tytułem w stopniu znacznym.
To właśnie ten pierwiastek najbardziej podoba mi się w mojej pasji. Pomimo tylu lat spędzonych z grami, wciąż zdarzają się wielkie zaskoczenia. Inaczej smakują wrażenia płynące z oczekiwanego tytułu, który nadchodzi z hukiem i w świetle reflektorów, inne zaś emocje towarzyszą odbiorcy podczas smakowania produkcji wprawiającej w osłupienie. Dzięki Star Wars: Battlefront wiem już, że nawet zagorzały fan kampanii dla pojedynczego gracza ma szansę czerpać radość z sieciowych rozgrywek. I jak się wydaje, świąteczny czas spędzę w towarzystwie rebeliantów, szturmowców Imperium, bohaterów i złoczyńców znanych z uniwersum Gwiezdnych Wojen.
*Powyżej spisany tekst jest subiektywną opinią autora, z którą niekoniecznie utożsamia się ogół ciała redakcyjnego.