Ghostrunner jest trudny. Byłem tego świadomy, gdy wziąłem na siebie zadanie zrecenzowania gry autorstwa polskiego studia One More Level. Miałem chrapkę na ten tytuł w zasadzie od momentu zapowiedzi. No bo wystarczy spojrzeć: cyberpunkowe klimaty, praktycznie nindża w roli głównej, siekanie frajerów kataną, do tego wszystko w sosie przypominającym SUPERHOT i Hotline Miami. Oczekiwałem gry intensywnej, przy której spędzę kilka wypoconych dni. Nie pomyliłem się.
No dobra, pomyliłem się dość ostro. Ta gra może tak wyglądać, ale w praktyce nijak nie jest porównywalna do SUPERHOT czy Hotline Miami. Tak, we wszystkich tych grach giniesz od jednego ciosu i chodzi o dziką, wartką akcję. Ghostrunner jest trudny, jak i tamte tytuły. Rzecz w tym, że SUPERHOT i Hotline Miami dopuszczają w swe ramy pewną improwizację. Tam chodzi o adrenalinę, symulowanie walk rodem z filmowych serii o Jasonie Bourne’ie czy Johnie Wicku. Tam zabijasz nożem czy kubkiem złapanym przypadkiem w desperacji, maszyną do zabijania będąc o mały włos.
Nasterydowany Super Meat Boy
Ghostrunner tej improwizacji dopuszcza bardzo, bardzo mało. Lepszym punktem odniesienia byłby… Super Meat Boy. Ano, ta gra to rasowy masocore (od słów „masochizm” i „hardcore”) – sadystycznie trudna gra platformowa, w której bardziej chodzi o trening pamięci mięśniowej. Chwilę mi zajęło, żeby do tego dojść. Na pierwszych kilku etapach marudziłem, że komuś się chyba coś pomyliło z balansem; aż „nie kliknęło” mi w głowie, że ja podchodzę do tej gry z bardzo złym nastawieniem. Od tego momentu bawiłem się już bardzo dobrze.
Tymczasem jednak mija kolejny już tydzień od premiery. Po drodze zdążyłem zrecenzować Watch Dogs Legion, wyrzucić do kosza trzy różne drafty tekstu o Hadesie i napisać półtorej cyklu o najnowszej Yakuzie. Z kilku wypoconych dni zrobiło się kilka tygodni. Powodem tego jest poniższy sukinsyn:
To znaczy – ja zakładam, że za tymi laserami czai się jakiś sukinkot. Nie mogę natomiast tego zweryfikować, bo nie umiem do tego hipotetycznego drania dojść. Mógłbym na wiele obcesowych sposobów opisać to, co robi ze mną Ghostrunner. Ale bądźmy szczerzy: jestem po prostu leszczem. To laserowe piekło to nie jest żaden etap z końcówki gry, tylko mniej więcej środek. Przede mną jeszcze godziny rzucania klątw i wciskania R, żeby zacząć od nowa – często nawet w trzysekundowych odstępach.
Zobaczyłem, że nasz ustatkowany Adam też gra. Pomyślałem, że może on się uwinie z recenzją w moje miejsce. Pytam go, gdzie jest – mówi, że zawiesił się na tych samych, przeklętych laserach. No szlag by to trafił, żeby jedna gra tak zezłomowała redaktorów.
Spoiler: Ghostrunner jest trudny jak szlag
Nie jest to bynajmniej płacz, że gra jest zbyt trudna. Do tej pory odnoszę wrażenie, że jest raczej wobec mnie bardzo fair. Jeśli mógłbym się do czegoś przyczepić, to przede wszystkim do pierwszoosobowej perspektywy, która jednak wymusza na Tobie dość precyzyjne planowanie trasy. Zapomnij o jakichś unikach w ostatniej chwili czy prześlizgnięciu się tak na milimetry – po prostu za mało widzisz w wielu przypadkach. Ale to marudzenie złej baletnicy, ja po prostu jestem na tę cholerę zbyt słaby.
Ja raczej pragnę się usprawiedliwić i serdecznie pozdrowić ekipę One More Level: zrobiliście naprawdę hardego bydlaka. Ghostrunner w końcu zostanie przeze mnie ukończony i zrecenzowany, choćby dla zasady. Mam na temat tej gry opinie, jest śliczna, grywalna i bardzo mi się podoba – ale zacząłem siwieć od tych cholernych laserów. Ale do tego czasu muszę do Ghostrunner dorosnąć. Albo potężnie wytrenować palce. Na razie wracam do japońskiej Yokohamy i przygód Ichibana Kasugi.