Pamiętasz komputery takie jak Commodore 64, Atari czy Amiga? A może swoją wirtualną pasję zaczynałeś od konsol PlayStation, Dreamcast, GameCube tudzież Xboksa? Przeczytaj moją dość bogatą przygodę z prymitywnymi wirtualnymi światami i nader przyjemną wędrówkę z nimi przez życie. Aż do dziś.
Fascynującym i jednak deficytowym uczuciem jest wspomnienie chwil, gdy połknąłem wirtualnego bakcyla. Dość dobrze pamiętam dzień kiedy dostałem od rodziców komputer Commodore 64; debiutanckie podłączenie go, nerwowe oczekiwanie na start i niezapomniane do dziś zetknięcie z pierwszym prymitywnym wirtualnym światem. To była platformówka Giana Sisters, która zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Widząc dziś, po kilkudziesięciu latach ogromne lokacje, masę pobocznych zadań i grafikę taką, jak w Horizon Zero Dawn, tylko uśmiecham się pod nosem, zawsze pamiętając o początkach mojego zainteresowania grami. Wtedy, gdy piksele naprawdę bawiły.
C-64, Atari, Amiga – każdy chciał zagrać!
Commodore 64 miałem na własność, na Atari 65XE grywałem u kuzyna, Amigę z kolei dostał w prezencie kolega. Platformowe przygody sióstr zapamiętałem najbardziej, zmagania w International Karate pozbawiły dusz kilku dżojstików, a wachlowanie dyskietkami, żeby zobaczyć krwawego finishera w Mortal Kombat do dziś wywołuje u mnie salwę śmiechu. Ustawianie śrubokrętem głowicy w C-64 to była bułka z masłem, kiedy kilkunastominutowe, bardzo czułe wgrywanie River Raid na Atari nie powiodło się z powodu… przelatującego obok kota. Ten error smakował wyjątkowo boleśnie, wywołując niemal łzy zawiedzenia.
Po odrobieniu (tudzież przed odrobieniem…) lekcji w szkole podstawowej, mój pokój często wypełniał się amatorami komputerowych starć, czasami przesiadujących u mnie do późnych godzin nocnych. Tak bardzo niegdyś wciągnęliśmy się w magię meczów Sensible Soccer, że po dwóch prośbach ze strony rodziców, trzecią było agresywne wyłączenie bezpieczników. Niepocieszeni tak rygorystyczną metodą, ale zadowoleni długą rozgrywką marzyliśmy, żeby nadeszło jutro a wraz z nim kolejne zacięte pojedynki.
Mieć C-64 czy Atari było realnym do spełnienia marzeniem, ale posiadanie Amigi 500 / 600 graniczyło wręcz z cudem. W szkole kartkowaliśmy w najlepsze Secret Service czy Top Secret, wybierając kolejne tytuły do ogrania, czytając recenzje i zachwycając się grafiką, jaką generowała nieśmiertelna Amiga. Piksele raziły na odległość ale wtedy nikt się tym nie przejmował. Im więcej gra posiadała dyskietek tym była bardziej pożądana, przeważnie ładniejsza lub bardziej rozpalała zmysły.
Czy ktokolwiek narzekał na grafikę, długie momenty wczytywania danych czy problemy z zebraniem chętnych do starć na kanapie? Nikt, bo najważniejsza była radość z rozgrywki oraz pokonanie przeciwnika w zdrowej i prymitywnej rywalizacji. Zepsuty dżojstik wywoływał łzy, Amiga u kolegi pozytywną zazdrość, a każda nowa kaseta czy dyskietka z grą gwarantowały niesamowity czas spędzony przed telewizorem. Rodzice do dzisiaj zapewne przeklinają moment kiedy kupili mi Commodore 64. Ja za to dziękuję im w dwójnasób.
PC i wylew konsol – nocne sesje, liczne przesiadki i kolejne etapy frajdy
Oto nastał czas grania na komputerach stacjonarnych, wymianę podzespołów i ciągłe dążenie do doskonałości. Rewelacyjny i nowoczesny sprzęt wytrzymał najczęściej jedynie kilka miesięcy, bowiem technologia gnała do przodu na złamanie karku a gry wyglądały coraz lepiej. Do dziś pamiętam pierwsze uruchomienie Grand Theft Auto III. Widok zza pleców bohatera i oddana w ręce gracza swoboda powodowała smakowanie tegoż tytułu, nawet posiadając nieco słabszy komputer, a przez to towarzyszące mi widoczne spadki płynności rozgrywki.
Mając ponad 20 lat cieszyłem się z każdego nabytego sprzętu i ogrywania tytułów na wyłączność. Przez kilkanaście lat zmieniałem konsole jak piękna dama rękawiczki, radując się z każdej zakupionej płyty. Wirtualne światy coraz drastyczniej ewoluowały, były ciekawsze, większe, a gry potrafiły nieustannie zaskakiwać. Dla Resident Evil 4 kupiłem GameCube’a, na konsoli Dreamcast z wypiekami na twarzy zagrywałem się w Crazy Taxi czy Virtua Tennis 2, zaś Xbox zauroczył mnie serią Halo. Premiera PlayStation była wydarzeniem i wspaniałym doświadczeniem, jednak najbliższymi mojemu sercu platformami były dla mnie jej następczynie – PS2 i PS3. To właśnie z tymi konsolami spędziłem najwięcej czasu, wielokrotnie zarywając całe noce czy katując je kilkunastogodzinnymi sesjami. Nigdy nie zapomnę jak późną wieczorem dałem się porwać klimatycznej opowieści w Silent Hill 2 i zaspanej mamy, która weszła do ciemnego pokoju, położyła mi rękę na ramieniu. Już wiem co czuje człowiek mający zawał serca…
Jak dzisiaj pamiętam również cotygodniowe wizyty na giełdzie komputerowej, gigantyczne kolejki i rozłożone stanowiska pełne gier do kupienia. Miałem swojego stałego sprzedawcę, który zawsze, mimo wielu klientów, z pasją opowiadał o danej grze, dobierał tytuł do moich wymagań. Wtedy zazdrościłem im tej pracy; teraz wiem, że był to ciężki kawałek chleba. Niezapomnianym doświadczeniem był pierwszy GameBoy, następnie kolorowy Advance, PlayStation Portable czy trójwymiarowy Nintendo 3DS. To były tylko dodatki do stacjonarnych konsol ale jakże egzotyczne i inne.
Ustatkowane chwile pełne gigabajtów, DLC i niedoróbek
Czym dziś są gry wideo? To szybko rozwijająca się branża, synonim ogromnych pieniędzy i niewielkiej ilości własnych ścieżek. To czasy, w których liczy się jak największa mapa w otwartym świecie, odcinanie kuponów, aktualizacje, dotrzymywanie terminów i przepustka sezonowa. Gry tworzy się latami, daje zielone światło sequelom, a wszelkie nowe IP czy eksperymenty to gra w rosyjską ruletkę. Gry „ważą” kilkadziesiąt GB, aktualizacje pojawiają się już w dniu premiery, a mimo to projekty pełne są błędów. Nigdy nie pomyślałbym nawet, że dożyję czasów kiedy gra w cyfrowej dystrybucji (bez książeczki, pudełka i płyty) kosztować będzie dużo więcej niż jej sklepowy odpowiednik. Dlaczego płacąc 249, 269 czy nawet 289 PLN często dostaję produkt niekompletny, pełny rażących błędów a czasami w ogóle niegrywalny? Czemu kupowanie gry w pre-orderze niemal umarło, a każda próba kupna w dniu premiery bez przeczytania kilku recenzji, to często pieniądze wyrzucone w błoto? Kto, gdzie i kiedy przekroczył tyle granic przyzwoitości i nie poniósł za to żadnych konsekwencji? Teraz problemy ma tylko zagubiony gracz.
Nie chodzi tylko o narzekanie, oj nie. Chodzi o zdrowy rozsądek, ciężko zarobione pieniądze i kpiny z graczy bez żadnych reperkusji. Wyśmienicie bawiłem się przy The Last of Us, serii Uncharted, The Division, GTA V czy Horizon: Zero Dawn. Po większych i mniejszych narzekaniach świetnie spędziłem czas przy seriach Assassin’s Creed, Far Cry, Dead Rising czy Saints Row ale czy nie można choć trochę zaryzykować i wydać cokolwiek świeżego, ze zmienioną mechaniką rozgrywki, dając krok w przód, bez karygodnych tragikomedii, jakimi często są kolejne, nic niewnoszące sequele?
Gry niegdyś i dzisiaj
Kiedy tylko pomyślę o mojej pasji i branży, raduję się pod niebiosa, że miałem okazję poznać początki wirtualnych światów i brnąć z nimi aż do teraz. Czasy kiedy cieszyłem się z frajdy jaką dawała nieokrzesana rozgrywka, bez zbytniego myślenia, narzekania i kalkulowania. Ludzie o wiele częściej spotykali się ze sobą, spędzali wspólnie czas. Miło jest powspominać ile sprzętów przeszło mi przez ręce, zaskakując i wywołując ciarki na plecach przy każdym ich podłączeniu. Rynek gnał do przodu, a prawdziwy pasjonat gier chciał posmakować każdej nowej platformy oferującej nieco inne tytuły.
Dzisiaj trzeba posiadać wirtualny durszlak i z wielką ostrożnością cedzić informacje o grach przed premierą, nie dawać się naciągnąć wspaniałym zwiastunom oraz czytać recenzje przed zakupem. Europejczyk z Zachodu po wydaniu pieniędzy na nową grę i srogim zawodzie zapomni o niej na drugi dzień, ale polski ojciec może przez taką gafę stracić niemałą część wypłaty. Gry obwiniane są za popełniane zbrodnie, co kiedyś wywołałoby tylko uśmiech na twarzy. Z drugiej strony wirtualne światy coraz częściej są doceniane przez ważne osoby w państwie czy firmy inwestujące w tę branżę.
Warto szanować ciężko zarobione pieniądze, szczególnie kiedy dom, rodzina i obowiązki skrupulatnie „troszczą” się o nasz wolny czas. Gry mimo tylu lat nie znudziły mi się w najmniejszym stopniu, a nawet coraz bardziej jestem nimi oczarowany. Szkoda tylko, że beztroskie chwile dłużące się w nieskończoność już nigdy nie wrócą, każda godzina z konsolą smakuje wyjątkowo, a weekend z długo oczekiwaną premierą jest jak wygrana na loterii. Ustatkowany gracz nie ma lekko, ale granie po długim dniu jako ostatni wpis w osobistym terminarzu cieszy potrójnie i pozwala faktycznie się zrelaksować.