Odkryłem na nowo Assassin’s Creed Rogue i chcę więcej takich gier

assassin's creed rogue

„Jestem Shay Patrick Cormac. Jestem Templariuszem…” – te słowa wypowiedziane na sam koniec przygody w Assassin’s Creed Rogue przez bohatera w rytm nostalgicznej muzyki zapamiętam na długo. Nie tylko dlatego, że Shay w pełni wierzył w to co mówi i był całkowicie przekonujący w swoich poczynaniach ale jego fragment życia był zwyczajnie wyjątkowo ciekawy.

Przez jednych uważany za najgorszego zdrajcę, przez innych darzony szacunkiem i zaufaniem. Jego historia została nieco usunięta na bok, bez premiery w blasku fleszy i wydana w cieniu Assassin’s Creed Unity. Właśnie skończyłem drugi raz opowieść o łowcy Asasynów i dopiero teraz naprawdę doceniłem intrygujące przygody Shay’a.

Druga szansa

Assassin’s Creed Rogue był asasynem na otarcie łez dla ustępującej generacji konsol i został wydany „po cichu”, kiedy na salonach brylował Arno Dorian w pełnym błędów i glitchy Assassin’s Creed Unity. Choć francuskie przygody bardzo mi się podobały to jednak przykro było mierzyć się z ogromnymi wpadkami technicznymi Unity. Nieco później zagrałem w Rogue ale skończyłem grę szybko mając już z tyłu głowy kolejne gorące premiery na nowej generacji konsol. To był błąd ale cieszę się, że wreszcie został naprawiony. Niemal dekadę po premierze zupełnie przypadkowo postanowiłem zagrać drugi raz, wybierając przenośny tryb konsoli Nintendo Switch.

10 lat później dopiero doceniłem ciekawą fabułę, rozterki bohatera i przejście na stronę wrogów, waleczny wachlarz możliwości i tak uwielbiane bitwy morskie w Assassin’s Creed IV: Black Flag. Cieszyłem się z powrotu do korzeni w ubiegłorocznym Assassin’s Creed Mirage, jednak to był tylko przedsmak tego co oferowały dużo starsze odsłony. Świetnie było ponownie wybierać w wielu narzędziach zagłady walcząc nie tylko po cichu – podwójne zabójstwo ukrytym ostrzem smakowało wybornie, strzałki z linką były wyjątkowo efektowne, a granaty usypiające pozwalały unieszkodliwić większą liczbę przeciwników. Ta rozgrywka naprawdę wciąga i bawi.

Polowanie na Asasynów

Płynne bieganie po dachach i drzewach podobało mi się bardziej niż podobne możliwości Basima w Bagdadzie, a słuchanie szant i efektowne bitwy morskie odkurzyły wspomnienia z rewelacyjnego Black Flag. Ulepszanie Morrigan w celu zdobycia przewagi w morskich starciach i zmiana elementów wyglądu statku dawały mi morze frajdy. Abordaże do teraz robią na mnie wielkie wrażenie, podobnie jak spokojne żeglowanie i odkrywanie nowych niezbadanych miejscówek. Nawet misje z wysyłaniem statków w różnych misjach w kampanii morskiej nie były tylko nudnym dodatkiem, szczególnie że dawały wiele korzyści. No i te kapitalne zachody słońca trzymając w rękach ster.

Shay przechodząc na stronę Templariuszy musiał przygotować się na to co nieuchronne, czyli polowanie na swoich dawnych znajomych jednocześnie sam stając się celem. W Rogue musiałem cały czas uważać i być skupionym, bo za każdym rogiem, w stogu siana czy na dachu mógł czaić się Asasyn, który dostał tylko jedno polecenie – zneutralizować zdrajcę. Każda misja eliminacji (szczególnie ta z Hope) dawnych pobratyńców była ciekawa, a ja wybierałem taktykę ciesząc się z nowej zabójczej „zabawki” na pasie. Podobała mi się autentyczność bohatera i jego wielka nieustępliwość w dążeniu do celu. Shay był pewny swoich przekonań, w późniejszych misjach nie miał chwili zawahania i do końca zachowywał się z klasą. Ostatni cel na końcu gry i smaczki związane z Unity były doskonałym zakończeniem jego historii.

Kolej na Black Flag, a potem dalej

Nie można przejść obojętnie obok wyśmienitego soundtracku autorstwa Elitsy Alexandrovej, który dla mnie jest drugim bohaterem Rogue. Nieznana mi wcześniej kompozytorka wydała jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych w serii i cieszę się, że poznałem te utwory wedle powiedzenia lepiej późno niż wcale. Nie ma to jak iść na zakupy i słuchać tych świetnych utworów mając ciarki na plecach. Nie mogę zrozumieć, że dekadę temu Rogue nie zrobił na mnie specjalnego wrażenia – owszem byłem zaskoczony klimatem i rozgrywką „rezerwowego” asasyna ale potraktowałem grę po łebkach. Czyżby tęsknota za ogólnym klimatem Black Flag i morską rozgrywką była tak wielka, że Rogue tak bardzo mnie wciągnął? A może jedyna część w takiej skali poświęcona Templariuszom kręci mnie teraz bardziej?

Jeszcze trochę pożegluję, przejmę kilka siedzib gangów, poszukam zakopanych skarbów Templariuszy, maksymalnie ulepszę Morrigan i wtedy chyba znów przypomnę sobie wspomnienia Edwarda Kenway’a z Black Flag. W Mirage mam platynę ale klimat starszych części jest nie do podrobienia i rad jestem, że zdecydowałem się dać grze drugą szansę. Tylko teraz muszę się trochę spieszyć, bo prawdopodobna tegoroczna premiera Assassin’s Creed Red zbliża się wielkimi krokami.

Choć Marcin od dziecka wychowany był na prymitywnych wirtualnych światach, zauroczony jest nimi do dziś. Gry wideo nosi w sercu i od wielu lat przelewa myśli z nimi związane na papier. Recenzjami stara się zaintrygować odbiorcę, w publicystyce zarażać zaś swoją pasją. Poszukiwacz pozytywnych stron życia, ceniący doświadczenie i nieprzychylnie nastawiony do szeroko pojętej głupoty. Tata i Ustatkowany gracz.

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Możesz używać tych tagów HTML i artrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>

*