Dopiero trzy lata minęły od premiery The Last of Us: Part II, a twórcy postanowili już udoskonalić swoje dzieło i w pełni zaspokoić właścicieli PlayStation 5. Jeśli w temacie Part I decyzja o remake’u była dobrym posunięciem, a ostateczny wygląd robił świetne wrażenie, tak już odnośnie sequela zabieg taki w ogóle nie był potrzebny. W mojej opinii studio Naughty Dog powinno w pełni skupić się na nowym projekcie niż kierować część zespołu do pracy przy remasterze gry, która nadal wygląda i działa wyśmienicie (także na PS5).
Z pewnością serial „The Last of Us” na HBO zrobił swoje, a remasterowana wersja ma być „wstępem” do powstającego drugiego sezonu. Ostatecznie ktoś podjął taką, a nie inną decyzję i pora przyjrzeć się bliżej The Last of Us: Part II Remastered.
W temacie fabuły i innych aspektów sequela The Last of Us pisałem już w recenzji gry, więc tutaj skupię się na zmianach, ulepszeniach i dodatkach jakie oferuje edycja skierowana na PS5. Tak wyborne gry powstają raz na kilka lat i do zagrania drugi czy trzeci raz nikt nikogo zmuszać nie musi i nie potrzeba do tego remastera. Od razu przyznam jedno – ciężko było mi wyłapać upgrade’y i zmiany graficzne, bo nawet uruchamiając oryginał na najnowszej platformie Sony we wstecznej kompatybilności gra robi wielkie wrażenie.
Na pierwszy rzut oka natywna wersja posiada lepszą rozdzielczość (4K – 30 fps), animacje, ostrzejsze tekstury czy przeróżne detale (choćby widoczne w otoczeniu), które prezentują się nieco ładniej. Trzeba jednak zaznaczyć, że są to kosmetyczne ulepszenia i ktoś przeżywający przygody na PS4 nie straci wiele. Dodatkowo jeśli posiadasz odbiornik z funkcją VRR, to możesz cieszyć się większą liczbą klatek na sekundę niż 30/60 i to z kolei może mieć większe znaczenie. Podobnie jak ekrany wczytywania danych, które po zgonie widoczne są krótko choć muszę przyznać, że miałem nadzieję na jeszcze szybsze loadingi. W zakładkach przygotowujących do rozgrywki możesz wybierać pośród wielu skórek dla bohaterów (odblokowywane za punkty), modyfikatorów rozgrywki (wolniejsze tempo, max amunicja itp.) trybie dla speedrunnerów czy filtrów (przeróżne efekty kolorów).
Kontroler DualSense ma też swoje pięć minut, bo podczas strzelania możesz poczuć opór triggerów czy ciekawy efekt podczas celowania z łuku. Fani muzykowania mogą w każdej chwili pograć na gitarze wybraną postacią (nawet jest sam autor muzyki Gustavo Santaolalla) choć przyznaję, że to nie moja bajka i traktowałem to jedynie jako ciekawostkę. Nieco inaczej można powiedzieć o usuniętych poziomach, będących nie lada gratką dla prawdziwych fanów serii. Levele choć były już (prawie) opracowane to ostatecznie nie zostały dodane w pełnej wersji gry. Możesz cieszyć się czymś nowym i pochodzić po zakątkach bezpiecznej strefy, wybrać się do kanałów i przeżyć starcie z dzikiem, a całość jest komentowana przez twórców. Krótka ale treściwa rzecz.
Oczywiście głównym kąskiem edycji Remastered jest całkiem nowy tryb „Bez powrotu”. Fani katowania się w gatunku roguelike będą najbardziej usatysfakcjonowani, bo choć sam nie należę do tego grona to w tym trybie spędziłem dobre kilkanaście godzin. Po wybraniu swojej postaci (początek to Ellie i Abby, reszta odblokowywana jest w miarę postępów), które mają swoje zalety i wady, losowo przydzielany jest poziom (znany z kampanii) i zaczyna się prawdziwa walka o przetrwanie. Zależnie od losu musisz zmierzyć się z nadciągającymi falami wrogów (zainfekowani, Serafici itp.), bronić danej lokacji lub przeżyć „na czas”. Czas przerwy między falami jest naprawdę krótki i często nawet nie zdążyłem wytworzyć przedmiotu czy pozbierać wszystkich fantów, a już pojawiali się kolejni oponenci.
Każda śmierć jest permanentna i ekwipunek jaki zgromadzisz podczas kolejnych starć również przepada. Frustracja czasami była na wysokim poziomie, szczególnie kiedy dopakowany sprzętem przegrałem walkę z bossem i musiałem zaczynać wszystko od początku. To nie są łatwe starcia szczególnie kiedy skupiałem się na wielkim wrogu, a oprócz niego musiałem walczyć z pojawiającymi się mniejszymi jednostkami. Na szczęście jest wiele poziomów trudności do wyboru i można dopasować je do swoich umiejętności. Z drugiej strony każdy pokonany przeciwnik i level sprawiał mi wiele mocno odczuwalnej frajdy.
W czasie chwili oddechu odwiedzisz kryjówkę i tam wedle swoich upodobań dostosujesz ekwipunek: ulepszając broń, tworząc przedmioty czy zdobywając nowe umiejętności. Same starcia lepiej toczyć z ukrycia, bo jeśli przeciwnicy zorientują się gdzie się znajdujesz, to lepiej brać nogi za pas, bo ich głód i agresja potrafią być naprawdę uciążliwe. Poza chęcią dotarcia do bossa po drodze możesz liczyć na wiele określonych wyzwań, a nawet dzienne próby dla graczy z całego świata. „Bez powrotu” to udany bonus tej edycji jednak z pewnością nie dla wszystkich. Twórcy mają jeszcze coś na deser w postaci filmu dokumentalnego „Grounded II: Making The Last of Us Part II”, w którym poruszają wiele kwestii (praca w czasach Covid-19, crunch), opowiadają o pracy przy sequelu i prezentują szkice koncepcyjne. Prawdziwa kopalnia ciekawostek dla fanów.
The Last of Us: Part II Remastered pojawiło się zwyczajnie zbyt wcześnie. Dobry remaster/remake starej gry to jest „coś” i często wywołuje efekt „wow” (choćby Dead Space). Gracze wyczekują go, czują nostalgię i mają ochotę po wielu latach przeżyć daną przygodę jeszcze raz w całkiem nowej oprawie. Tutaj trochę wygląda to tak, jakby twórcy chcieli, choćby w małej części, zrewanżować się za brak dalszych prac i ostateczne skasowanie rozgrywek multiplayer do Part II dodając na otarcie łez tryb „Bez powrotu”. Całość ratuje uczciwy upgrade na PS5 dla posiadaczy wersji PS4 kosztujący 40 zł. Jeśli jednak zmieniłeś konsolę i nie grałeś w drugą część na PS5 to spokojnie możesz odpalić ją we wstecznej kompatybilności. Przez trzy lata ten tytuł nie zestarzał się ani trochę.