Po sześciu godzinach spędzonych z Elden Ring (dzięki uprzejmości Bandai Namco) najlepiej zapamiętałem konia. Bynajmniej nie dlatego, że reszta gry nie imponuje, oj nie. To bowiem dzięki dzielnemu wierzchowcowi imieniem Torrent nauczyłem się tylu ciekawych rzeczy o nowej grze From Software.
A zaczęło się od tego, że do mojego nowego najlepszego przyjaciela musiałem w ogóle trafić. Wymagało to odważnego kroku w głąb Ziem Pomiędzy (The Lands Between): wielką, otwartą i różnorodną przestrzeń. Samemu przemierzać ją będziesz może chwilę, bo szybko dosiądziesz wierzchowca i nagle świat stanie przed Tobą względnym otworem.
Tak jak bez Dark Souls nie byłoby trudnych gier, tak Breath of the Wild wynalazło otwarte światy; więc co w sytuacji, gdy połączą swe siły i powstanie Elden Ring? Żarty żartami, ale serio: czy to jest faktycznie jak Breath of the Wild?
The Elden Ring V: Breath of the Souls i inne sprawdzone żarty
Technicznie tak – tak jak ostatnia Zelda jest to gra z bardzo dobrze zaprojektowaną, wielką mapą którą chce się zwiedzać. Tutaj świat nie jest tak interaktywny, nie można też dosłownie wejść gdzie się chce; ale można wejść w naprawdę wiele miejsc. Dlatego wolę użyć innego porównania: Elden Ring to taki Skyrim, który przecież zainspirował BotW. Tyle, że dla odmiany z bardzo dobrą walką i który nie chce w żadnym momencie prowadzić Cię za rączkę.
Twórcy przelewają na otwarty świat – czy „otwarte pole” – swoje minimalistyczne tendencje. Elden Ring niemalże rzuca wyzwanie innym otwartym światom, jak Red Dead czy Ghost of Tsushima. Tutaj nie ma prowadzenia dymem czy wiatrem. Na pięknej rysowanej mapie nie znajdziesz nawet legendy – gra podpisuje tylko checkpointy i wskazuje orientacyjnie kierunek, w którym musisz iść zgodnie z fabułą. Widzisz coś fajnego? Na znalezionej mapie jest symbol, którego nie rozumiesz? No to tam po prostu idź. Spotykasz na szlaku ludzi, którzy mają dla Ciebie zadania lub wskazują ciekawe (albo właśnie nieciekawe) miejsca, ale nic nie pojawia się w żadnym dzienniku. Twórcy ufają, że świat który stworzyli jest dostatecznie kuszący, żebyś się na wyprawy porywał sam, bez potrzeby pingania przez interfejs.
Koń jest potrzebny, żeby to wszystko zwiedzić bo startowa lokacja – Limgrave – jest ogromna. Listopadowy test sieciowy zaprezentował najwyżej jej mocno przycięty skrawek; mnie sześć godzin nie starczyło, żeby zobaczyć połowę. Tymczasem mapa gry sugeruje, że poza Limgrave czeka jeszcze naprawdę masa terenu. Ba, nie zwiedziłem nawet dobrze zamczyska Stormwind, czyli technicznie głównej atrakcji regionu, bo tak łatwo było się tu zgubić.
Elden Ring zapowiada się na najpiękniejszą i największą grę From Software
Jak poprzednie gry From, Elden Ring rozgrywa się w miejscu, które umiera. Do tej pory zwiedzaliśmy światy w ostatnim stadium rozkładu, tym razem From kupuje wszystkim bilet na początki upadku. Na Ziemiach Pomiędzy spotkasz więcej ludzi, chociaż ich okoliczności są często mocno nieciekawe. Ale są i momenty dziwacznego humoru From, jak chodzący garnek imieniem Alexander.
Spotkasz tu więcej koloru. Są to może nieco przytłumione kolory, ale to nie przeszkadza grze zaprzeć czasem dech w piersi. Mimo starości silnika, przez te sześć godzin napatrzyłem się na piękne widoki. Szczególnie nocą, gdy na jasnogranatowym niebie świecą nie tylko gwiazdy, ale i złocista korona Starszego Drzewa wskazująca kierunek Twojej misji. Oznacza to też siłą rzeczy, że w grze jest trochę więcej nadziei – słychać gdzieś echo Dark Souls 2, za którego spadkobiercę można Elden Ring uznać.
Nie najadłem się tym światem w ciągu sześciu godzin
W rozsianych po mapie basztach i jaskiniach czekają nagrody, które pomogą Ci wejść do megalochów w których czyha główna gratka: główni bossowie. Może to być miniboss, z którego wypadnie całkiem nowa broń czy umiejętność; albo który będzie skrywał dostęp do postaci, która nauczy Cię magii. Innym razem będzie to okazja do ulepszenia magicznej flaszki czy tajemniczy przedmiot. Na górskim szlaku napotkałem karawanę ciągniętą przez dwa olbrzymy. Wyciąłem straż tylną w pień, a strażników z przodu pozbyłem się niszcząc łańcuchy pętające gigantów; po cichutku wykradłem łup ze skrzyni i pogalopowałem dalej.
A jeszcze innego razu wróciłem do dawno nieodwiedzanego checkpointa, by tam zastać tajemniczą postać. Nie dość, że jej obecność rzuciła mocne implikacje na naturę tego świata i mojej misji, to jeszcze dostałem od niej dość kluczowy dla rozgrywki przedmiot. Znając enigmatyczność From, mógłbym to totalnie przegapić; ale też ta enigmatyczność zachęca do ruszenia dalej.
Poprzednie światy From były z gruntu nieprzyjazne i nieprzyjemne, podkreślając to, jaki jesteś wobec nich malutki. Ziemie Pomiędzy nie są wcale bardziej gościnne, ale tym razem na horyzoncie rysuje się nie żałoba, a potencjał. Zwiedzaniu Yharnam, Lordran czy nawet Ashiny towarzyszyło poczucie, że ograbiasz czyiś opuszczony dom albo pobliski śmietnik z ostatnich błyskotek. W Elden Ring czułem się jak Conan Barbarzyńca, który wyrusza w ten świat wyrwać swój kawałek tortu. Zamiast się bać, szybko złapałem tu bakcyla Przygody przez duże „P” – jak w Red Dead Redemption 2, Breath of the Wild czy wreszcie Skyrim.
Zmiany mogą wydawać się drobne – ale są tak cholernie znaczące
Niektórzy się śmieją, że Elden Ring jest po prostu Dark Souls z otwartym światem i prywatnie nie rozumiem, czemu ktoś może uznawać to za obelgę. Po pierwsze: zrobić w ogóle coś podobnego do Soulsów jest dość trudno. Od 2009 roku wyszło paru lepszych i gorszych naśladowców, tak. Ale przez ponad dekadę tylko Nioh 2 można uznać za grę, która urosła do tego poziomu. Po drugie: otwarte światy, wbrew pozorom, zmieniają bardzo dużo w grach. Zmienia się całkowicie filozofia projektu i możliwości twórców, a tym samym gracza – nieważne, czy to Halo, czy Cooking Mama idą w otwarty świat.
Konik po raz kolejny przedstawia mi czekające tu frykasy, bo potrafi być dynamiczniej nawet niż w Sekiro. Galopujesz tutaj nie tylko, by zwiedzać – to na koniu rozgrywa się np. szaleńcza ucieczka przez posterunek pod ostrzałem tuzinów łuczników i kilku balist. Torrent i otwarte pole pozwalają też na nieco inne podejście niż w poprzednikach.
W pewnym momencie pędziłem na moim wierzchowcu, ostrzeliwany przez balistę na moście. Wymijając pociski zagalopowałem od flanki, wyskoczyłem rumakiem w powietrze i zeskoczyłem z niego, żeby wylądować dwuręcznym mieczem na nieboraku obsługującym machinę. Było to totalnie zajebiste i nie pamiętam, żebym wcześniej cokolwiek w grze From Software robił na takim przypale. Jestem już w miarę w tym gatunku zaprawiony, dlatego też nauczyłem się pewnej ostrożności. Tymczasem każdy z elementów Elden Ring zachęca, żeby rozwagę zlać i po prostu robić to, co pierwsze przyjdzie na myśl.
Walka w Elden Ring zapowiada się pysznie
Jednocześnie, walka w tej grze jest też kontynuacją wszystkiego, co znamy z gier From Software. Powiedziałbym nawet, że jest to wręcz kulminacja wszystkiego, co zrobili do tej pory.
Jeśli grałeś w poprzednie ich gry i złapałeś swój rytm, to szybko złapiesz go i tutaj. Ja na przykład od razu po wyjściu ze startowej nory zdjąłem kask i tarczę, złapałem miecz w dwie ręce i klasycznie zacząłem się turlać wokół przeciwników. Zmiany są drobne, ale znaczące i czynią grę bardziej dynamiczną. Wrogom łatwiej rozbić gardę, by wystawili się na krytyczny cios. Stąd wzrosło znaczenie silnego ataku na R2 – w większość broni to teraz narzędzie podstawowe, naprzemiennie używane z R1. Możesz teraz też skakać i z tego wyskoku atakować, co daje Ci trochę więcej mobilności i szansę sięgnąć latających czy ruchliwych wrogów. Żonglowania wrogami nie zauważyłem, więc nie jest to jeszcze Devil May Cry.
Jest też skradanie się! Wrogowie są dość głupi, ale przemykanie w krzakach jest w sam raz, żeby zastawić pułapkę albo po prostu ominąć wroga. Bardzo dobrze ilustruje to już pierwszy fragment rozgrywki po rozpoczęciu gry. Droga do zamczyska Stormwind wiedzie przez patrolowany las i posterunek. Jest to poligon dla „plecojebców”, ale można go też całkiem wyminąć albo wziąć szturmem.
Elden Ring ma masę mechanik i możliwości dostrojenia swojej zabawy, ale zmusza Cię jedynie czasami do jazdy konnej. „Serce” mojej typowej przygody z Soulslike’ami pozostało to samo, ale szybko dołożyłem tam trochę nowych narzędzi.
Otwarta przestrzeń możliwości
Przykładowo, każda broń ma teraz specjalną zdolność (weapon art) – potężny atak, szarżę, magiczny cios czy paradę – za którą płacisz punktami magii. Trochę jak w Dark Souls 3, z tą różnicą, że teraz możesz te moce wymieniać pomiędzy broniami. Dlatego po złapaniu dwuręcznego miecza szybko pozbyłem się wydumanego ciosu i zastąpiłem go szybkim unikiem, „quickstepem” rodem z Bloodborne. Tym samym wyeliminowałem moją największą słabość, czyli wysokie koszta staminy: zamiast być ociężałym, mogłem zabrać wrogów w niezapomniane tango.
Warto wspomnieć: to jest coś, co odkryłem w ciągu pierwszych godzin zabawy. Po drodze złapałem jeszcze tuzin innych zdolności i broni, które pozwoliłyby mi drastycznie zmienić styl gry. Ciężcy wojowie mogą teraz bez większego kombinowania włączyć czary czy mobilność do swojego arsenału; magowie z kolei zapewnić sobie asa w rękawie. Albo po prostu możesz podwoić swoje atuty, biorąc dwie bronie. Nie zdążyłem nawet liznąć czarów, udało się za to przywoływania, bo gra daje większy dostęp do magii.
Możesz nie tylko, wedle tradycji, przywoływać ludzkich sojuszników czy innych graczy. Za pomocą specjalnego dzwoneczka, w wyznaczonych strefach możesz przyzwać eterycznych kolegów. Na przykład trójkę wilków czy wielką, plującą czymś trującym meduzę. Każdy ze stworków ma różną przydatność – wilczki na przykład wprowadziły agresywnego minibossa w zawrót głowy, bo tak odwracały jego uwagę. Na dużego chłopa broniącego mostu już nie zdały egzaminu. Nie wydawało mi się, żeby łamały rozgrywkę, ale pozwalały na nieco inne podejście. To raczej kolejne narzędzie pozwalające Ci np. łatwiej przebić się przez sekcję albo nawet odwrócić uwagę wrogów niż przycisk „wygraj mi grę”.
Więcej ludzi skończy Elden Ring
Przy tej okazji: na inne podejście pozwolił mi też sam Torrent. W pobliskim lesie możesz spotkać Strażnika Drzew, wielkiego bydlaka na koniu. Gość będzie dla graczy, którzy ledwo wyszli z początkowej jaskini nie do zdarcia i stanowi on pierwszy, Dark Soulsowy straszak. Pod koniec mojego czasu gry – już lekko nakokszony, z dwuręcznym mieczem +2 – postanowiłem się z nim zmierzyć. Najpierw zrobiłem to na koniu i odkryłem, że ten pojedynek ma nagle sens i udało mi się zbić go do ostatniej ćwiartki życia niemal z przyłożenia… aż nie zabił mnie jednym, solidnym ciosem. Coś za coś – możesz „przyserować”, skoro nie chce Ci się bić na poważnie, ale i tak musisz uważać.
Miyazaki twierdzi, że więcej graczy skończy Elden Ring niż poprzednie gry studia i jestem w stanie sobie to wyobrazić. Otwarta struktura i usianie mniejszych rzeczy na szlaku pozwolą graczom wybierać swoje własne wyzwania i odczuwać, że robią postępy. W walce jest więcej opcji by grać tak, jak chcesz. Mimo okazji do specjalizacji, łatwo jest uzyskać dostęp do innych pomocy. Eliminacja grup potworów czy specjalnych żuczków pozwalają Ci uzupełnić zawartość leczniczej flaszki, żeby nie trzeba było ciągle wracać. Nie ma też kary za zgon prócz klasycznej utraty „waluty” do ulepszania postaci. Ba, sporo można nawet tutaj zwyczajnie ominąć. Nawet klimat zachęca do podejmowania ryzyka i ruszenia w drogę: Ziemie Pomiędzy pachną przygodą. Przygodą naraz bardzo znajomą – dla fanów From, ale i Skyrima – i bardzo świeżą.
Na pewno po tych sześciu godzinach nie mogę się na Elden Ring doczekać. Mój odnotowany szczery, ale i ostrożny optymizm przerodził się w niecierpliwe czekanie. Nie mogę się doczekać, aż wrócę na grzbiet Torrenta i zobaczę, co dalej skrywają Ziemie Pomiędzy.