Wiele razy ganiłem Ubisoft za wydane zbyt wcześnie, skostniałe, pełne błędów lub niedopracowane gry i za ogólną politykę francuskiego wydawcy. Przyszła jednak pora napisać tekst i bardziej przyjemny i pochwalny; coś wyraziście należącego się twórcom Assassin’s Creed Origins. Cierpliwie czekałem na najnowszą odsłonę serii z akcją osadzoną w starożytnym Egipcie, którą zrecenzowałem na łamach Ustatkowanego Gracza, wychwalając przygody Bayeka z Siwy niemal pod niebiosy.
Jak się jednak okazało, Bayek postąpił ze mną jak z większością napotkanych na swojej drodze nikczemników – chwycił za gardło, docisnął zimne ostrze i… nie chce puścić. Dawno nie czerpałem tyle przyjemności z wirtualnego obcowania z ogromnym zero-jedynkowym światem. Na różnorodność wszystkiego narzekać nie mogę, lokacje są co dnia piękniejsze, a perspektywa przyszłych dodatków jeży mi włosy na głowie. Z wrażenia.
Seria wstaje z kolan
Wydawca po kompromitującej premierze Assassin’s Creed Unity i słabej sprzedaży (całkiem niezłego) Syndicate, postanowił dać odetchnąć serii i wstrzymał realizację swoich wydawniczych planów o pełen rok. Francuzi nie chcąc dobić marki, postanowili przerwać coroczne wydawanie kolejnych części przygód asasynów i przyłożyć się do pracy. Jednak to, co programiści zaprezentowali w odsłonie Origins to prawdziwy majstersztyk połączony z katorżniczą pracą, za co należą im się słowa uznania. Marudziłem okropnie na ostatnie poczynania Ubisoftu ale teraz szczerze raduję się z możliwości każdego włączenia niniejszej odsłony.
Ekipa twórców co do sekundy wykorzystała wspomniany roczny gap na pracę przy grze, wyciągnęła należyte wnioski i widać jak na dłoni, że chcieli też coś udowodnić sfrustrowanym, głodnym zmian graczom. Udało się, w dodatku z nawiązką. Origins zostało ciepło przyjęte nie tylko przez fanów serii ale także przez recenzentów, co nie zdarza się zbyt często. Oczywiście można gdybać, że Ubisoft mógł pozwolić sobie na taki ruch (dwa lata przerwy między wydawaniem – przyp. red.), gdyż premiery innych marek czekały jedynie na zielone światło, jednak po czasie widać, że był to strzał w dziesiątkę! Jakość wymaga bowiem czasu, a Origins jest tego najlepszym przykładem.
Potop rozmaitości
Mapa w Assassin’s Creed Origins to prawdziwy ocean różnorodności. Jak pierwszy raz zobaczyłem teren dostępny w grze, myślałem że właśnie nadeszła fatamorgana. Lokacje są wielkie, pełne pobocznych misji, terenów do odkrycia, tajemniczych lokacji, cudownej architektury czy innych wyzwań. Obszary tętnią przepychem – pytajniki, wykrzykniki, legowiska dzikich zwierząt, obozy, pustelnie, twierdze czy po prostu cudowne widoki z wysoko położonych punktów to miód dla oczu i synonim niezwykle wciągającej przygody. Często podczas krótkiego wieczora włączam Origins tylko po to, żeby pozwiedzać okolice i odkryć wiele nowych, interesujących miejsc. Zostałem całkowicie wessany przez ten tytuł i z każdą kolejną wizytą wciąż mi mało.
Programiści nie tylko zafundowali nabywcom gigantyczny świat i ogrom ciekawostek z nim związanych, ale przyłożyli się również do jakości tekstur i szczegółów technicznych. Origins jest cholernie stabilne, nie tylko pod względem płynności rozgrywki ale i w zakresie błędów. Owszem, zdarzyło się kilka potknięć, a detekcja kolizji mogłaby być lepsza (szczególnie podczas walk z drapieżnikami), ale ogólnie niedoróbki występują sporadycznie; możesz bez przeszkód cieszyć się otwartym światem i jego obłędną zawartością.
Inwestycja w satysfakcję
To się nazywa dobrze zainwestować pieniądze! Na liczniku blisko 50 godzin zabawy i wciąż nie wieje nudą. Poza tym twórcy cały czas pracują przy eliminowaniu błędów, dodają darmowe zadania, Próby Bogów, a jeszcze w styczniu ma pojawić się pierwszy płatny dodatek „The Hidden Ones” z całkiem nowym obszarem i rzymskim wątkiem. To nie koniec egipskiej wędrówki, bo w marcu Bayek pozna „The Curse of the Pharaohs” i zmierzy się z powracającymi z zaświatów faraonami i znanymi stworami. Żyć, nie umierać!