Minęło 5 gier, zanim polubiłem „Gearsy”

Minęło 5 gier, zanim polubiłem „Gearsy”

Gwoli ścisłości: poniższa recenzja dotyczy wyłącznie kampanii dla jednego gracza. W tej serii nie interesuje mnie ani tryb hordy, ani łupanka wieloosobowa. Prawdę powiedziawszy, „Gearsy” nigdy specjalnie mnie nie interesowały. Grałem w każdą z gier po trochu, ale w całości ukończyłem tylko pierwszą część. Nie potrzebowałem więcej.

Wcale nie interesował mnie pomysł. Kosmiczni żołnierze szerokości szaf dwudrzwiowych strzelający do paskudnych kosmitów, których jest więcej, niż ludzi; przecież już to widziałem sto razy. Nie obchodzili mnie archetypiczni bohaterowie, którym scenariusz nigdy nie chciał poświęcić należytego czasu. Nie ruszał mnie gameplay. Brakowało mi w nim RPG-owego sznytu Mass Effekta, tempa i wertykalności Uncharted. Ba, nie chciało mi się nawet specjalnie na tę serię patrzeć. W Gears of War dominowały odcienie szarości i brązu, których twórcy nigdy specjalnie nie umieli wykorzystać; gdy „trójka” poszerzyła paletę barw, wyglądało to, jakby cała seria zaczęła nagle oddychać.

Piąte Gearsy nie zaczynają się od trzęsienia ziemi

Dlatego obiecujący był fakt, że w pierwszych minutach Gears 5 pojawia się więcej zieleni, niż w każdej części serii z wyłączeniem wspomnianej trzeciej. Bardzo to miłe, natomiast pierwsze dwie godziny szału nie zrobiły. Ot, kolejne Gearsy. Jesteś w Oddziale Delta. Biegasz od osłony do osłony, wychylasz się zza murków, strzelasz do mięsistych potworów; czasem wrzucasz jeszcze granat do krateru, z którego wyłażą wrogowie. Możesz też w co-opie – warto, bo AI kompanów jest durne.

Piąte Gearsy kontynuują misję dodawania kolorów do serii

Wcielasz się w JD, syna Marcusa Feniksa, bohatera pierwszej trylogii. JD jest przystojny, sarkastyczny i zuchwały. Jest niemal każdym protagonistą strzelaniny w historii gier. Jest nudny. Twórcy chyba zdali sobie z tego sprawę, bo szybko próbują sposób sprawić, żeby ten nudziarz wreszcie był choć trochę ciekawy. Prawie się udaje. Jak wiele rzeczy w tej grze, próba uczłowieczenia JD przemyka trochę zbyt szybko i nie za bardzo możesz się w niej podusić.

Nie pomaga fakt, że pierwszy akt „piątki” wypada nieco jak epilog do poprzedniej części niż sensowny prolog. Niezręczne próby zwiastują jednak, że ekipę The Coalition, która przejęła serię po Epic Games, też zaczyna nudzić formuła serii. Dlatego też gra nabiera tempa po ukończeniu pierwszego aktu, gdy przejmujesz kontrolę nad prawdziwą główną bohaterką – Kait Diaz, koleżanką JD z „czwórki”.

Kait jest inna niż jej koledzy z COG. W przeciwieństwie do JD, ma osobisty związek nie tylko z głównym konfliktem, ale też jego instygatorką – Królową Myrrah, która antagonizowała Oddział Delta w pierwszej trylogii. Diaz to kobieta na wiecznym rozdrożu. Jej związek z Szarańczą izoluje ją od jej przyjaciół i powoli doprowadza do szaleństwa. Rodzima, niezależna od rządu społeczność nie ufa jej, odkąd dołączyła do armii Koalicji. W wojsku z kolei nikt poza garstką ludzi nie kwapi się, by czuła się swojo – w końcu niedawno była jeszcze anarchistką. No i jest kobietą, co w serii będącej festynem parówek jest mimo wszystko czymś nowym.

Dziewuchy górą

Piąte Gearsy nie poświęcają żadnemu z tych wątków czasu potrzebnego, żeby faktycznie wgłębić się w te motywy. Są konflikty, ale grze brakuje trochę cierpliwości w każdym aspekcie: problem Kait rozwiązuje się w połowie gry, dupek przestaje być dupkiem poza kamerą. Również zakończenie zostawia przez to spory niedosyt. Ale to, co jest, wystarcza. Dziewczyna jest skłonna do refleksji i zadumy, otwarcie emocjonalna. Ma inne tryby niż sarkazm, gniew i mierzenie siusiaków z kolegami.

Kait wprowadza w Gearsy dużo potrzebnych emocji

W polubieniu Kait pomaga wcielająca się w nią Laura Bailey. Tak, tak, Królowa Dubbingu jest w budynku i jest, jak zawsze, wyśmienita. Ta bohaterka co prawda nie pozwala jej faktycznie rozwinąć skrzydeł, ale i tak jest dobra; czasem wystarczy „tylko” lekki rys psychologiczny i wybitna aktorka, żeby dać postaci życie. Ten casting zresztą świetnie wpasowuje się w Gearsy: nikt tak nie klnie i nie wścieka się w tej branży, jak Bailey. Szczególnie udanie wypadają jej rozmowy z innym furiatem, Marcusem Feniksem; John DiMaggio gra go z niemal „Kratosowym” gniewem i desperacją.

Kait ma w sobie więcej introspekcji i widać to po samej grze. W rozdziale, w którym przejmujesz nad nią kontrolę, zaczynasz od wizyty w jej rodzinnej wiosce. Gearsy znajdują moment na wyciszenie i pokazanie trochę swojego świata, który mimo sztampy został nakreślony naprawdę dobrze i ciekawie byłoby w nim po prostu pobyć. Tym razem można, bo po segmencie na zimowej wsi Kait i jej kumpel Del trafiają do czegoś w serii nowego: do otwartego świata.

Wraz z Kait przychodzą nowe emocje

No, na pół otwartego. Nie zrobił się z tego nagle Assassin’s Creed, bardziej God of War czy ostatnie Uncharted. Kait i Del windsurfują najpierw przez lodowe pustkowie, później piękną pustynię z czerwonego piasku. Gra może w ten sposób wprowadzić nieco oddechu w serię, która zwykle jedzie na ostatnim biegu: bohaterowie mogą pogadać, Ty podziwiać widoki, a nawet porozwiązywać proste zadania poboczne. Tamta żegluga przez pustynię to zresztą kandydat na najlepszy moment w tegorocznych grach.

Gears 5 lubi też zmieniające się warunki walki. Na lodowcu możesz spuszczać na łeb wrogów ogromne sople czy dziurawić pokrywający staw lód. Innym razem, gra wpuszcza Cię na ruchomą, chyboczącą się platformę. Na pustyni owe uderzające w piach pioruny tworzą piękne, szklane iglice – które stanowią tymczasową, dynamiczną osłonę.

Gears 5 to przygoda rodem z Mad Maksa

Zmiany spotkały też Jacka, robocika, który służy Oddziałowi Delta do otwierania drzwi. Robot dostał więcej osobowości, bohaterowie z nim rozmawiają, wprowadza on trochę lekkości. Ma też w końcu zastosowanie w rozgrywce: sam z siebie razi wrogów prądem i podnosi zranionych kompanów. Samemu można wysłać go po klamkę na drugą stronę areny, ale też skorzystać z jego mocy: ogromnej, ruchomej tarczy, granatu błyskowego, niewidzialności czy zdolności do przejmowania kontroli nad przeciwnikami.

Strzelania jest tylko minimalnie mniej, ale widoczne rozbicie formuły pomaga serii utrzymywać napięcie. Nie tylko naturalnie wpasowało się w nową formułę – jest dzięki niej jeszcze lepsze. To w gruncie rzeczy nie rewolucja, a odświeżenie – z umiarem, pomysłem, bez wywracania stołu. W Electronic Arts pewnie zrobiliby z tej gry konkretny otwarty świat, zarzygany znacznikami na mapie.

Szkoda, że te Gearsy są też niedbałe

Są jednak rysy na tym udanym portrecie. Pierwszą jest fatalna polska wersja. Oczywistym już po paru chwilach jest, że tłumacze pracowali na suchym tekście, bez oglądania rozgrywki. I tak napisy gubią liczbę mnogą, albo notorycznie tłumaczą „going down” na „schodzą na dół” – w sytuacji, gdy chodzi o zawalające się budynki. Inne błędy wynikają już z lenistwa, bądź braku wyobraźni. W jednym dialogu, JD zostaje przezwany „shitstick” i odbija piłeczkę, zastanawiając się z kolegą, co to słowo znaczy. Tłumacz zrobił z tego słowa „ciećwierza”, a potem i tak pali puentę, że „shitstick” to może po prostu „kij, którym miesza się w gównie”. Totalna amatorszczyzna. Mnie to nie boli, bo znam angielski – ale wielu graczy nie ma tego komfortu.

Tak, ten przyjemniaczek też wraca!

Mniej do wybaczenia są już liczne błędy toczące kampanię. Nowe Gearsy są stale łatane od premiery i rozumiem, czemu. AI kompanów lubi nie tylko głupio biegać, ale i zatrzymywać się na modelu i hamować fabułę. Wrogowie i bronie wpadają czasem pod świat lub ściany. W akcie trzecim wykonałem główne zadania w złej kolejności – naiwnie myśląc, że otwarta przecież struktura gry mi na to pozwoli. W efekcie, musiałem przechodzić cały poziom od nowa; a i tak stresowałem się, że 3 godziny grania poszły do piachu. Trzeci i ostatni rozdział niestety cierpią na takie problemy i każdy nowy cel misji zdążył mnie zestresować.

„Exclusive’y” przyzwyczaiły do pewnej jakości, również technicznej. Wstyd, że Microsoft daje graczom produkt w gruncie rzeczy porysowany: z polską wersją robioną na kolanie, z błędami, których departament QA prawie na pewno nie przeoczył. Ta gra zasłużyła na więcej.

To czekamy jeszcze na szóste Gearsy

Miałem absolutnie zerowe oczekiwania, siadając do Gears 5. Gdyby nie Xbox Game Pass, prawdopodobnie nigdy bym się nie pofatygował, żeby jeszcze raz zajrzeć do serii. Tymczasem okazuje się, że piąte Gearsy to naprawdę dobra gra. The Coalition nie wykorzystało w pełni potencjału swoich pomysłów, pewnie. Ale to, co jest – wystarcza.

Gears 5 to jedna z tych rzadkich gier, które faktycznie robią się lepsze, im dalej w las. Nawet pod sam koniec, gdy nieliniowa struktura znika, gra dostarczała mi kupę przyjemności. Zdążyłem się wtedy już porządnie wkręcić w gameplay, nawet, jeśli nie było już pustynnych burz i żaglowców. Okazuje się, że nie trzeba było cudów, żeby tchnąć we flagową serię Microsoftu nowego ducha. Jeśli tak mają wyglądać kolejne Gearsy, to dajcie mi jeszcze jedną trylogię.


Gears 5 to śliczna, emocjonująca podróż przez odjazdowe lokacje i udane odświeżenie dobrej, ale już nieco podstarzałej serii.

Smuci, że twórcom zabrakło czasem cierpliwości w prowadzeniu fabuły. Żenuje polska wersja, irytują błędy wpływające na tok rozgrywki.

Dawniej student projektowania gier na Uniwersytecie Śląskim w Sosnowcu, przez chwilę nawet doktorant. Kurator gier wideo katowickiego festiwalu Ars Independent. Wierny fan twórczości Hideo Kojimy, Yoko Taro i Shigesato Itoiego. Podobno napisał kiedyś tekst, który miał mniej niż 13 000 słów, ale plotka ta pozostaje niepotwierdzona. Ustatkowany Gracz. Z twarzy.

Zostaw odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Możesz używać tych tagów HTML i artrybutów: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>

*