Kupka wstydu: Fights in Tight Spaces

W cyklu Kupka wstydu poprzyglądamy się trochę grom, które spłynęły do bibliotek w ciągu miesięcy Ustatkowanego grania po wyprzedażach, nocnych zakupach, bundlach czy po prostu w odmętach prywaty i pracy.


Doceniam strasznie gry, które są w stanie opisać cały swój koncept już na etapie tytułu. Takim cudownym przykładem jest seria Monster Hunter. Faktycznie, cała ta gra kręci się wokół polowania na potwory i każdy jej element jest podporządkowany wyłącznie temu. To oczywiście nie jest wymogiem i nie każdą grę da się tak dosłownie i elegancko wyjaśnić. Jednak właśnie dlatego ciepło patrzę na te tytuły, którym się to udaje. Takim jest Fights in Tight Spaces studia Ground Shatter.

Fights in Tight Spaces kładzie nacisk na tytułowe walki w ciasnych przestrzeniach i słowa dotrzymuje. Wszystko tutaj ma być jedynie pretekstem, żeby Cię w tych ciasnych przestrzeniach umieścić. Szczątkowa fabuła przedstawia perypetie Agenta (lub Agentki) 11, który zostaje wysyłany przez swoją agencję do różnych miejsc, gdzie trzeba lać złych typów po ryju. Dress code to gajer, krawat i krótko ścięte włosy, niezależnie od płci; agent jest od bicia pysków, nie posiadania przeszłości. Podobnie jest z przeciwnikami, którzy wchodzą w skład w miarę bezimiennych grup wszystkich ukochanych przez kino akcji „złoli”. Są tu członkowie gangu motocyklowego, więźniowie, mafia włoska, wreszcie nindża.

Fights in Tight Spaces zależy na dostarczeniu tego, co w tytule

Ten podziwu godny minimalizm wpisuje się nawet w estetykę: nie ma twarzy, znaków szczególnych. Ty jesteś czarno-biały, przeciwnicy czerń wymieniają na pozostałe kolory tęczy. Wszyscy walczycie na jasnych (lub szarych, jeśli grasz w trybie nocnym), nieoteksturowanych mapkach. Wizuale takie, żeby było widać lanie; fabuły tylko tyle, żeby do tego lania był względny powód. Ci, którzy szukają wielowątkowej opowieści lub głębokiego budowania świata nic tu nie znajdą. I dobrze, bo czasem nie o to chodzi. Czasem chodzi o walki w ciasnych przestrzeniach.

Nie mogę przestać powtarzać tego tytułu

Wylałem już trochę zachwytów nad Fights in Tight Spaces, ale jak w to się w końcu gra? Otóż produkcja jest turową grą taktyczną na bazie… karcianki w typie Slay the Spire. Postać Twoja i wrogowie operują na trójwymiarowej mapie, tytułowej ciasnej przestrzeni. Może nim być więzienna kuchnia, bar, cela więzienna, paka furgonetki. Walczysz i poruszasz się po tej przestrzeni używając kart dobieranych co turę z talii. Wszystko w bardzo wąskim obrębie, bo ruch to np. jedynie krok w bok czy przesmyknięcie za czyjeś plecy. Balet łokci, kolan i pięści rozgrywa się często na siatce 4×4, a bicie jest dla Ciebie równie ważne, co manipulowanie w czyich twarzach te kończyny wylądują.

Być może pomyślałeś o John Wick Hex, próbie zaadaptowania asasyńskich przygód boskiego Keanu i byłoby to porównanie trafione. Natomiast Fights in Tight Spaces realizuje tę wizję dużo, dużo lepiej. Tam problemem było to, że trudno było cokolwiek zaplanować. Ta gra dużo lepiej oddaje frenetyczny, zorganizowany chaos choreografii w najlepszym kinie akcji. Osiąga to nie tylko dzięki zmniejszeniu skali – jedno pomieszczenie zamiast całego kompleksu – ale też dzięki dużemu naciskowi na pozycjonowanie. Przypomina to miejscami Into the Breach: ważniejsze często od zadawania ciosów samemu jest takie manipulowanie innymi, żeby pobili się sami. Na powtórkach Twoje walki ze zbirami wyglądają jak nieco wolniejsze wydanie pojedynku w bibliotece z trzeciej części Johna Wicka – chaotyczny balet na ciasnej przestrzeni, gdzie w ruch idzie całe otoczenie.

Fights in Tight Spaces wymaga od Ciebie manipulacji pozycją

To właśnie skupienie na przestrzeni i jej wykorzystaniu sprawia, że Fights in Tight Spaces tak wciąga. Poruszanie się dodaje nowy, ekscytujący wymiar do Twojej talii. Konieczność umiejętnego używania miejsca sprawia, że przestajesz myśleć wyłącznie o cyferkach. Wiele „zagadek” w pomieszczeniach czy potencjalnych sytuacji bez wyjścia można rozwiązać właśnie nie tyle walką, co umiejscowieniem. Szalenie satysfakcjonującym jest zrobić parę kroków i w ten sposób uruchomić domino, które zmusza wrogów do przypadkowej walki między sobą.

Fights in Tight Spaces ma jednak lekkie, dziwne braki

Przy tym wszystkim, podstawowym problemem Fights in Tight Spaces jest balans. Dysponujesz szeregiem bardzo różnych kart ofensywnych, defensywnych, specjalnych i poruszania się. Niektóre karty pozwalają Ci zużyć punkty kombo, które zbierasz podczas wykonywania sukcesywnych ataków. Inne wymagają do działania np. ściany za Twoimi plecami czy wroga w bardzo konkretnej odległości czy stanie. Problem balansu nie zawiera się jednak w suchych cyferkach, a koncepcji za niektórymi z kart. Kluczowym gagatkiem jest talia polegająca głównie na aplikowaniu przeciwnikom krwawienia: po otrzymaniu ciosu, będą oni co turę wykrwawiać się, otrzymując ustaloną liczbę obrażeń.

Jest trochę rzeczy do odblokowania - ale nie az tak wiele.

Nie jest to oczywiście nowy pomysł, natomiast tutaj potrafi być on dużo mniej optymalny, niż zwykle. Każdy etap Fights in Tight Spaces stawia przed Tobą wyzwanie, najczęściej wymagające od Ciebie pokonania poziomu w ograniczonej liczbie tur. Wyzwania te są Twoim głównym i najpewniejszym źródłem pieniędzy, za które ulepszasz karty, kupujesz nowe i leczysz się. Bez hajsu Twoje możliwości dostosowania talii są mocno ograniczone. Z kolei pod koniec, przy napakowanych oponentach, trudniej o udane dorabianie sobie poprzez cele poboczne. Na granie pewnymi taliami po prostu nie ma więc czasu – ich wybór wiąże się z handicapem, a tak być prawdę powiedziawszy nie powinno. Na szczęście jest kilka trybów dostosowania poziomu trudności, więc można się przed tą „prawdziwą” sesją nieźle przetrenować.

Do perfekcji brakuje też Fights in Tight Spaces nieco w oprawie. Minimalistyczna stylistyka wygląda na screenach i w ruchu bardzo dobrze, ale nie wtóruje jej udana muzyka. Do czynienia masz z dość cichą, miałką elektroniką która ani specjalnie nie stymuluje podczas planowania ruchu, ani nie podkreśla akcji. Biednie wypada też interfejs – w kontraście do wymuskanej stylizacji wygląda amatorsko, miejscami mało czytelnie i też czasem potrafi się zwiesić przy wybieraniu opcji lub zbyt szybko przeklikać.

Godne polecenia, intuicyjne mordobicie

Fights in Tight Spaces brakuje nieco do perfekcji, czy nawet do bycia czymś więcej niż tylko kolejną grą po Slay the Spire. Natomiast nie brakuje jej wcale grywalności i syndromu „jeszcze jednej sesji”. Skrajny miejscami minimalizm jest największym atutem tego tytułu. O ile w wiele karcianych rogali/RPG prędzej czy później wymagany jest od Ciebie plan, tak Fights in Tight Spaces udaje się przez całą sesję utrzymywać swojego improwizowanego ducha.

Wisi nad grą poczucie, że można ją przechodzić „na przypale”, wyciągając rozwiązania z kapelusza. Może właśnie to najlepiej oddaje klimat tych niesamowitych scen walki nie tylko z Johna Wicka. Miały być walki w ciasnych przestrzeniach – nie można oskarżać o wprowadzenie w błąd.

Plusy

  • grywalność
  • minimalizm
  • walki w przestrzeni

Minusy

  • nierówny balans
  • miałkie audio
  • umiarkowanie ekscytująca progresja
4

Dobry

Dawniej student projektowania gier na Uniwersytecie Śląskim w Sosnowcu, przez chwilę nawet doktorant. Kurator gier wideo katowickiego festiwalu Ars Independent. Wierny fan twórczości Hideo Kojimy, Yoko Taro i Shigesato Itoiego. Podobno napisał kiedyś tekst, który miał mniej niż 13 000 słów, ale plotka ta pozostaje niepotwierdzona. Ustatkowany Gracz. Z twarzy.