Jak być kochanym

Zupełnie jak tytułowa drużyna, Guardians of the Galaxy (lub Strażnicy Galaktyki) jest chaotyczną, pełną sprzeczności, dziwactw i niedopasowanych pomysłów mieszanką, która nie powinna działać. Zupełnie jak oni, grze jakoś udaje wyjść się z tego wszystkiego w większości obronną ręką.

Gra Eidos Montreal nie jest spin-offem ubiegłorocznego, znajdującego się w żenujących tarapatach Marvel’s Avengers; wbrew pozorom, nie jest też oparta na kinowej adaptacji przygód ekipy reżyserii Jamesa Gunna. Są tu pewne inspiracje: w skład Strażników wchodzą Peter „Star-Lord” Quill, Gamora, Drax Niszczyciel, (wcale nie) szop Rocket i Groot, a ich projekty są dość podobne do filmowych wzorców. Star-Lord wziął też od filmowego obsesję na temat popkultury lat 70. i 80. oraz gust do skórzanych kurtek. Poza tym: inni kosmici, inna wersja ekipy. Dużo lepsza od tej filmowej (a filmy lubię).

Nasz bohater, Peter Quill: w całej okazałości fuckboyowej fryzury i liderowania Guardians of the Galaxy

Kluczową postacią jest tutaj Peter, którym zresztą też grasz. W interpretacji Chrisa Pratta był on wielkim dzieciakiem, który nigdy nie miał swojego dzieciństwa, więc pozostał nieznośnym cwaniakiem i gnojkiem.

Don’t Worry, Be Happy

Ten Peter jednak już gówniarzem nie jest – może trochę „fajnym wujkiem”, który studiuje od 10 lat. Jest dużo bardziej heroiczny i uprzejmy, zbliżając go do komiksowego oryginału. Guardians of the Galaxy omawiają toksyczność, dysfunkcję i traumę – tak się składa, że w przypadku Star-Lorda największym problemem jest toksyczna pozytywność. Quill jest wręcz męcząco miły. Jego dialogi niepoprawnym optymizmem i „dobrą energią” w obliczu totalnej lipy; powtarzane przez niego „jesteś wartościowym członkiem zespołu” brzmi jak odzywka z arsenału internetowego coacha. Jest tak uprzejmy, że nawet nie ma dla niego zbyt wielu niemiłych opcji dialogowych – większość z nich to wynik nacisku otoczenia. Szybko gra daje do zrozumienia, że to nastawienie nie pochodzi z dobrego miejsca. To nie jest zdrowe i czyni z niego nieadekwatnego lidera, który ucieka przed konsekwencjami.

Można marudzić, że w drużynie kosmitów grasz „białym chlebem”, ale to przemyślana decyzja. Traumy Quilla, któremu w 13 urodziny wywrócono świat i już nigdy nie znalazł gruntu pod nogami czynią z niego świetnego bohatera do oglądania reszty. A to naprawdę udana, FANTASTYCZNIE zagrana gromadka, z którą świetnie spędza się tych kilkanaście godzin zabawy. Rocket i Groot nie odbiegają za bardzo od kinowego portretu (i dobrze – Groot to Groot, a Rocket to najlepsza i najbardziej zniuansowana postać w całym MCU), ale hitem są tutaj Gamora i Drax. Drax znowu kradnie jedne z najlepszych kwestii; gra jednak tchnęła w niego szczery patos w jego osamotnienie i żałobę. Gamora to z kolei po prostu dużo lepsza postać niż ta z filmu. Ma tutaj więcej do zagrania, a jej osobowość to nie tylko romans (którego nie ma wcale) i warczenie na resztę.

Drax, klasycznie, kradnie show reszcie Guardians of the Galaxy

Strażnicy Galaktyki zaskakująco subtelnie i ambitnie ogrywają to, w jaki sposób radzimy i nie radzimy sobie z traumą. To historia o tak zaciekłej ucieczce przed żalem, że aż prowadzącej do niego; opowiedziana zręcznie, często między słowami. Wreszcie opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności za siebie i innych; o uczeniu się, że można na swoich bliskich też się wściec, że nie wystarczy pozytywne spojrzenie, by przeć przez życie. Jej głos jest równie często kontemplatywny, co rubaszny i zwyczajnie głupi. Konwencja jest być może znajoma – to w dużym stopniu gra należąca do nurtu „gier o ojcach” jak God of War czy The Last of Us – ale podana ze świeżej perspektywy, z lekkością i smakiem którego trudno oczekiwać akurat od tej serii.

Guardians of the Galaxy zostawiają niesamowitego smaka na sequel

Tej lekkości nie można przecenić. Guardians of the Galaxy fantastycznie oddali galaktykę rodem z komiksów. Chociaż to liniowa przygoda, to świetnie przedstawiono obcość i ogromną skalę świata; również wizualnie, bo to naprawdę piękna produkcja, która gustownie interpretuje komiksowe kadry. Miejscami aż żal, że to nie jest duże RPG, bo tę galaktykę chciałoby się zwiedzać samemu, na własnych zasadach. Twórcy na szczęście nie wylewają na Ciebie wiader objaśnień, więc ten świat jest wiarygodny. W ten sposób np. spotkanie ze starym kumplem Quilla, radzieckim psem Cosmo który zarządza stacją kosmiczną w rozbitej czaszce galaktycznego kolosa faktycznie jest czymś specjalnym i dziwnym.

Zaskakującą rolę w osadzeniu Cię w tym świecie grają opcje dialogowe. To jest liniowa historia – realny kształt misji może zmienić się dokładnie raz, acz jest to znacząca zmiana – natomiast gra bardzo żywo reaguje na to, co i komu mówisz. Postacie pamiętają do końca gry decyzje i dowcipy, które podjąłeś w pierwszych dwóch rozdziałach; czyni to grę bardziej żywą, osobistą. Po latach, ktoś wreszcie zrealizował pewną wizję Telltale (nie mówiąc o zrobieniu lepszej produkcji o tych bohaterach).

Jeśli występuje już jakiś problem ze scenariuszem, to na poziomie technicznym. W grze jest naprawdę dużo dialogów, w przeważającej większości bardzo dobrych i często bardzo zabawnych. Postacie trajkotają non-stop, czy to na pokładzie statku Milano, czy podczas eksploracji i walki. Rzecz w tym, że nawet zwiedzając każdy piksel z prędkością ślimaka będziesz im przerywał. Bardzo łatwo jest tutaj przerwać czyjąś anegdotę odpalając cutscenkę lub po prostu idąc w złą stronę; nawet sami bohaterowie mogą sobie przerwać własny okrzyk bojowy w walce. Mała rzecz, ale wciąż psuje naprawdę udanie zbudowany klimat.

NEO: Scarlet Tales of the Guardians of the Final Fantasy

Guardians of the Galaxy obrało sobie bardzo dziwną formułę zabawy. Czysto teoretycznie mamy tutaj do czynienia ze schematem nowszych gier Naughty Dog. Dostajesz w większości liniowe mapy, które możesz delikatnie pozwiedzać w poszukiwaniu znajdziek czy rozmów z postaciami. Walka jednak nie przypomina gry akcji czy nawet zachodnich RPG zręcznościowych BioWare. Najlepszym punktem odniesienia byłyby jRPG i to nawet z tego roku, jak Scarlet Nexus czy Tales of Arise.

Guardians of the Galaxy mogą prezentować spektakularne eksplozje, ale szału ni ma

Star-Lord ma co prawda dwie pukawki, ale są one relatywnie słabe i służą do zmiękczania wrogów ciągłym ogniem (lub jednym z czterech żywiołów). Za faktyczne obrażenia odpowiada Twoja drużyna. Wywołujesz ich do tablicy odpowiednim przyciskiem, albo prosząc o skorzystanie z elementu otoczenia (np. żeby Gamora ścięła linę podtrzymującą ciężki ładunek) albo o wykorzystanie jednej ze swoich mocy. Moce układają się w dość oczywiste combosy. Np. Groot może unieruchomić wrogów w linii, żeby Drax mógł ich staranować, albo Rocket wysadzić.

Nie jest to w ogóle skomplikowane w praktyce, jest dość prosto i bardzo chaotyczne. Umiejętnościami nie da się spamować, ale i tak co chwilę coś będzie wybuchać. Bo, na przykład, posłałeś Rocketa żeby wysadził gdzieś minę. Albo zrobiłeś finishera obok kompana i akurat gra postanowiła odpalić animację. Postacie mają różne specjalizacje – Gamora zadaje wysokie obrażenia, Groot unieruchamia lub podbija wrogów – ale ostatecznie nie ma mowy o jakichś wielkich różnicach czy taktykach. Ktoś robi crowd control, a potem ktoś zabija. Wciskasz przyciski i są eksplozje. Czasem wciskasz inny przycisk i Quill wtedy zwołuje drużynę na krótką sesję motywacyjną; dobrze odpowiesz na ich kwestie i teraz wszyscy ładujecie swoje moce szybciej. Więcej wybuchów, tylko w rytm muzyki. Na przykład do „Kickstart My Heart” Mötley Crüe, ale i „Don’t Worry, Be Happy” Bobby’ego McFerrina. Albo do wymyślonej kapeli metalowej Star-Lord, notabene bardzo udanej.

Strażnikom Galaktyki zabrakło mocnego gameplayu, żeby mieć gwarantowane miejsce w topce

Jest to proste i dość ładnie płynie, więc jest to bardzo dobra pozycja dla mniej zręcznych graczy chętnych solidnej, liniowej przygody. Można zresztą bardzo dokładnie dostosować poziom trudności, zmieniając indywidualne cyferki. Za to grze nadaje się ogromny plus, tak jak za dość rozbudowane ustawienia dźwięku i napisów. Nie ma wymówek, więcej gier powinno się w ten sposób dać dostosować. Natomiast trudno jest te cyferki tak dostosować, żeby walka była satysfakcjonująca; mimo eksplozji, wszystko jest jakieś takie „miękkie”. Chaosu jest sporo, ale mniej tutaj szaleńczych improwizacji, więcej miotania się. Strażnicy Galaktyki są bardzo kaloryczną historią i jednocześnie mało kaloryczną rozgrywką.

Trochę jest to zasługa zabiegów RPG wciśniętych raczej po to, żeby były. Żeby odblokować zdolności Strażników, trzeba wydawać punkty zdobywane w walce. Niewiele to wnosi, bo mocy jest mało i odblokujesz je wcześnie nawet, jeśli idzie Ci słabo. Nawet to przeszkadza, bo walka robi się lepsza dopiero, gdy odblokujesz cały arsenał. To z kolei są dopiero okolice ostatnich rozdziałów. Broń Quilla możesz ulepszyć znajdowanymi w zakamarkach częściami, ale są to mało spektakularne zmiany, które z kolei wykończysz krótko po połowie gry; a w tym czasie za dużo gry obejrzysz przez fioletowy filtr skanera. Potencjału systemu kompanów nie wykorzystują też walki z bossami – dużo bardziej zręcznościowe i schematyczne. Również „kombosy” wykonywane razem z nimi są nieintuicyjne: gra nie tłumaczy, jak je sprowokować.

W Guardians of the Galaxy panuje chaos - czasem imponujący

Efektem końcowym jest rozgrywka przyjemna, ale można było oczekiwać od niej dużo więcej. Fabuła, świat i reżyseria Strażników Galaktyki ocierają się miejscami o wybitność, ale gameplay jest po prostu całkiem średni; pod koniec gry zaczyna już trochę męczyć bułę. Żyjemy w erze topowych mechanik walki, w ostatnich dwóch latach ukazało się tylu mocarzy na tym polu; dlatego wysiłek Eidos Montreal wypada blado. Ten tytuł ma tyle charakteru – walka nie ma go prawie wcale, z wyłączeniem pogadanek z ekipą.

Strażnicy Galaktyki to godna przygoda na więcej niż jedną noc

Notabene, GotG okazuje się być jednym ze zwiastunów końca ósmej generacji konsol. Już nie da się zaprzeczyć, że te konsole pękają w szwach. Guardians of the Galaxy było, aż do patcha, miejscami niegrywalne – okropne spadki klatek, niesamowicie chrupiący dźwięk… Jest już, na szczęście, okej. Port wygląda naprawdę ładnie i klatkowanie zdarza się dopiero przy przedawkowaniu eksplozji pod koniec gry.

Strażnicy Galaktyki są jednym z największych zaskoczeń tego roku. Nie tylko dlatego, że w 2020 mieliśmy to nieszczęsne Marvel’s Avengers. To jest naprawdę kilkanaście godzin udanej zabawy dla jednego gracza w jednym z najciekawiej zrealizowanych światów w grach. Nie powinna ona działać. System walki jest niedogotowany i nawet trochę nie pasuje do reszty. Bohaterowie, na pierwszy rzut oka, wyglądają jak płaskie klony wersji kinowych. A jednak, wbrew wszystkiemu, Strażnicy i Eidos Montreal zlepili to w spójną, miejscami po prostu piękną całość. Nie jestem zdania, że to niespodziewany czarny koń tego roku – ale minimum jest to fantastyczna gra do oczyszczenia palety przed kolejnym, wielgachnym otwartym światem.

Plusy

  • fabuła
  • bohaterowie i obsada
  • świat
  • humor
  • oprawa audio-wideo
  • opcje dostępności

Minusy

  • naprawdę średnia walka
  • bezsensowne systemy pseudo-RPG
  • chrupanie na PS4
4

Dobry

Dawniej student projektowania gier na Uniwersytecie Śląskim w Sosnowcu, przez chwilę nawet doktorant. Kurator gier wideo katowickiego festiwalu Ars Independent. Wierny fan twórczości Hideo Kojimy, Yoko Taro i Shigesato Itoiego. Podobno napisał kiedyś tekst, który miał mniej niż 13 000 słów, ale plotka ta pozostaje niepotwierdzona. Ustatkowany Gracz. Z twarzy.